Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Aleksandra Baraniak


”Przypominam sobie…”

Koniec września 1962r. Trwają gorączkowe przygotowania do inaugurującego rok akademicki programu Studenckiej Agencji Radiowej. Jest to równocześnie otwarcie studia radiowego w Domu Studenckim Nr 16, zbudowanego według własnych projektów i własnymi rękoma „Wielkiej Czwórki”: Michała Smoczyńskiego, Zbyszka Hartwiga, Andrzeja Guzińskiego i Staszka Stępniewskiego. Jeszcze nie wszystkie wytłaczanki do jajek, spełniające rolę izolacji akustycznej, przyklejone są do sufitu, jeszcze mikser nie zawsze jest posłuszny woli realizatora, a magnetofony „pływają” i włączają się ze zbyt dużym opóźnieniem. Wszystko to błahostka w kontekście komfortu nagrywania, jaki daje nowo wybudowane studio, w porównaniu do pokoju radiowęzła, gdzie akustykę poprawiano rozwieszając koce na drzwiach, oknach i meblach, a realizator audycji musiał się dobrze nagimnastykować, aby kolejne kwestie płynnie następowały po sobie.
Ambicje programowe urosły proporcjonalnie do zdobyczy techniki, a może nawet je przewyższyły. Powstało pięć redakcji: społeczno-polityczna, informacyjna, literacka, muzyczna i sportowa, każda licząca kilku zapaleńców, przy czym zapał nie zawsze szedł w parze z umiejętnościami.

Jest takie porzekadło – „ignorancja – to szczęście”, miałam więc szczęście i ogromną frajdę prowadzić redakcję literacką, a równocześnie pełnić funkcję Zastępcy Naczel-nego do spraw programowych. Na marginesie wypada dodać, że w 1962 roku byłam już od trzech lat absolwentką Politechniki, moje juwenalijne małżeństwo rozpoczynało piąty rok trwania, a nasza córeczka Magda liczyła sobie trzy wiosny.

W pierwszym programie zrealizowanym w nowym studio SAR-u znalazł się reportaż z inauguracji roku akademickiego na P.G., rozmowa z ówczesnym Prorektorem ds. Młodzieży prof. Stanisławem Rydlewskim, wystąpienie Andrzeja Guzińskiego informujące mieszkańców akademików o ambicjach i zamierzeniach SAR-u, jakaś muzyczna audycja i pierwsze mini-słuchowisko redakcji literackiej p.t. „Chata w dolinie”. Była to napisana przeze mnie parodia ostatniej sztuki, wystawionej wiosną 1962r. w „Żaku” przez teatrzyk „Kabały” – „Dom na górze” pani Stanisławy Fleszarowej-Muskat. No, Magdaleną Samozwaniec, która parodiowała „Trędowatą” to ja nie byłam, ale realizatorzy i widzowie widowiska granego na scenie „Żaka” mieli frajdę słuchając prześmiewców. Teatrzyk „Kabały”, jak potem pokazało życie, tą właśnie sztuką zakończył swój kilkuletni żywot – a SAR zyskał sporą grupę ludzi, z których można było stworzyć „trupę słuchowiskową”.

 

I tak się zaczął nasz marsz z „motyką na słońce”. Tylko młodość może być taka odważna, bezkompleksowa i wierząca w swoje siły i umiejętności. W roku akademickim 1962/63 zrealizowaliśmy 5 słuchowisk. Zbyt emocjonalny miałam do nich stosunek, aby móc ocenić ich poziom merytoryczny i artystyczny. Nie były to wysokie loty – ale dla nas najwspanialsze przeżycia i emocje, a również słuchacze przyjęli je z sympatią. Szkoda, że „rozpychająca się” redakcja muzyczna grabiła wszystkie taśmy na przegrywanie zdobywanych z Zachodu płyt, a my z braku taśm, po kilku emisjach musieliśmy kasować nasze słuchowiska, aby nagrywać nowe audycje. Ciekawe byłoby z perspektywy tych kilkudziesięciu lat i dystansu dojrzałości posłuchać tych „dzieł”. Nie zachowały się nawet scenariusze … . Szkoda. Rozpoczęliśmy od „Niekochanej” według opowiadania Adolfa Rudnickiego. Ja opracowałam scenariusz, Jurek – mój mąż, podjął się wyreżyserowania, Michał Smoczyński przygotował taśmę z efektami dźwiękowymi : stukot pociągu, śpiew ptaków, padające krople deszczu. W głównych rolach: Andrzej Guziński (Kamil) i ja – ta niekochana Noemi. Za pulpitem miksera, jak przy wszystkich następnych słuchowiskach, Michał Smoczyński, przy magnetofonach – Jurek Schlichtinger, a opracowanie muzyczne przygotował Staszek Stępniewski. Gorącym dyskusjom w trakcie realizacji nie było końca. Z nadmiaru pomysłowości zaczęło powstawać kilka niespójnych wątków, scenariusz rwał się, wizja reżysera zdecydowanie odbiegała od interpretacji wykonawców; moje małżeństwo, wskutek zdecydowanej różnicy zdań, trzęsło się w posadach. Ale, gdzieś o świcie, spotkaliśmy się w jednym punkcie osiągając konsensus i o godzinie 10-tej rano w niedzielę, po 16-tu nocnych godzinach nagrywania słuchowisko było gotowe i, o dziwo, wszyscy zadowoleni, uśmiechnięci – chociaż zmęczeni i fioletowi od nadmiaru kofeiny i nikotyny.

Po „Niekochanej” napisałam jeszcze dwa scenariusze, ale już w trosce o stadło małżeńskie sama je wyreżyserowałam. Był to „Wielki człowiek” według książki Alberta Morgana pod takim samym tytułem i „Harmonijka” oparta na motywach książki autora, którego nazwiska nie pomnę. Wojtek Wójciak twierdził, że był to Patkowski – pewnie miał rację, bo to właśnie on namówił mnie do opracowania „Harmonijki” i w słuchowisku kreował wybraną przez siebie postać. Kilka zdań wygłosiła moja córeczka, która odtwarzała rolę synka bohaterów powieści. Tak więc cała moja rodzina była już zaciągnięta do SAR-u. W redakcji literackiej udzielali się z Politechniki: Basia Kobylińska, Wiesiek Lipiński, Rysiek Hołub, Marta i jej brat Andrzej Piszczatowscy, a z filologii polskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej: Kasia Sobol, Teresa Walczak, Andrzej Żurawski, Edek Mazurkiewicz. Również Naczelny – Andrzej Guziński swego pióra i talentu nie szczędził redakcji literackiej.

 

Uważam, że naszym najdojrzalszym dziełem był „Chłopiec z Itaki”, słuchowisko napisane przez Halinę Stefanowską, na motywach powieści Williama Saroyana „Śmierć nie omija Itaki”. Ono jedno zresztą miało szczęście trwać na taśmie przez kilka lat. Ostatnie słuchowisko pisałam razem ze Staszkiem Mazurkiem. Była to „Symfonia koncertująca” oparta na motywach powieści Londona „Martin Eden”. Tytuł słuchowiska wiązał się z koncertem fortepianowym D-moll Brahmsa, którego Maestoso było tłem muzycznym wszystkich refleksyjnych monologów napisanych przez Staszka i wspaniale zinterpretowanych przez Andrzeja Guzińskiego. Redakcja literacka w tygodniowej ramówce programu SAR-u miała dwie audycje. Tematem ich była twórczość pisarzy polskich i zagranicznych, sporo audycji poetyckich, pamiętam audycje poświęcone twórczości Gałczyńskiego, Tuwima, Różewicza, Grochowiaka, ale i mniej znanym poetom, którzy swoje utwory zgłaszali do Konkursu Poezji Społecznie Zaangażowanej o nagrodę „Czerwonej Róży” w „Żaku”. Warto przypomnieć, że w 1961r. laureatem tego konkursu był Ernest Bryll, późniejszy autor „Kolędy-Nocki”, a w 1962r. – Tomasz Gluziński przed Stanisławem Dąbrowskim i Jerzym Afanasjewem. „Żak” był dla nas źródłem ogromnej ilości reportaży i wywiadów z bardzo znanymi ludźmi, którzy byli zapraszani przez Andrzeja Cybulskiego do klubowej kawiarni. Przeprowadziliśmy wywiady między innymi z Kazimierzem Rudzkim, Gustawem Holoubkiem, Stanisławem Dygatem, Arturem Sandauerem, Jarosławem Iwaszkiewiczem. Komentowaliśmy wydarzenia teatralne, ciekawe filmy, ale przede wszystkim przybliżaliśmy naszym słuchaczom wszystko to, co tworzyło tzw. „kulturę studencką” – kabarety, zespoły artystyczne, teatrzyki, pamiętny występ Ewy Demarczyk z „Piwnicą pod Baranami”, łódzkiego „Pstrąga”, warszawskiego STS-u. W sierpniu 1963r. zorganizowaliśmy pierwszy obóz szkoleniowy SAR-owców w Sudomiu. Czas dzieliliśmy równo pomiędzy naukę, ćwiczenie tężyzny fizycznej i zabawę. Obok profesjonalnych wykładów wygłaszanych przez zapraszanych redaktorów radiowych uczyliśmy się obsługiwania sprzętu i montażu. Nasi spikerzy odbywali specjalne ćwiczenia poświęcone wymowie i interpretacji tekstów. Były konkursy na najlepsze scenariusze i reportaże.

 

Tężyznę fizyczną zdobywaliśmy wiosłując na kajakach, żeglując łódką (sztuk 1), trenując na nartach wodnych i pływając po czystych, jeszcze, wodach Sudomia.Ośrodek w Sudomiu był wówczas początkującym campingiem – dysponowaliśmy tylko trzema domkami letniskowymi. Większość uczestników obozu sypiała pod namiotami, które systematycznie między 5-tą a 6-tą rano demolował mody byczek z sąsiadującego gospodarstwa. Pisk dziewczyn i niecenzuralne okrzyki chłopców były oznaką, że zwierzątko rozpoczęło swoją codzienną poranną pracę. Kierownictwo obozu było wdzięczne byczkowi, gdyż bez problemu wszyscy obozowicze, całkowicie rozbudzeni i przytomni stawiali się na poranne zajęcia. A po obiedzie były spacery, tasiemcowe dyskusje, snucie planów o programie SAR-u na nadchodzący rok, śpiewy, tańce i swawole. Ech, gdzie te czasy? Gdzie „moja junost’ …”?

 

Aleksandra Baraniak