Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Andrzej Dziedzic


Wspólne lata osobne przeżywanie

opisuje Andrzej DZIEDZIC

Nie od razu był SAR …

Na pierwszym roku studiów szukałem Żaka a nie SARu. Był to rok 1967 na Wydziale Elektrycznym Politechniki. Radio studenckie, wydawało mi się mniej ciekawe niż teatr studencki. Znalazłem się w Żaku a tam proszę bardzo, co umiesz – pytają? Pisałem do kabaretu – jest kabaret. Gram na gitarze, skrzypcach, fortepianie – nie masz szans, bo tu są muzycy z akademii. Wybrałem teatr, bo przyciągnął mnie śmieszny plakat zapraszający chętnych na próby. Janusz Trus, który był jeszcze przed maturą, też szukał jak my przygody ze sztuką. Tam się poznaliśmy, jesień i zima przeleciały jak nic. A profesor „Ciotka” już na pierwszym wykładzie matematyki ostrzegała: Nikomu z pierwszorocznych studentów nie wolno angażować się w bogate życie akademickie, bo pierwszy rok jest tylko do nauki. I miała rację. Oblałem trzy egzaminy matmy po drugim semestrze i musiałem „waletować” w DS16 aż do następnych egzaminów wstępnych. Po dwóch latach wielu fantastycznych przeżyć zacząłem studia jeszcze raz. Tym razem wybrałem fizykę na Uniwersytecie Gdańskim, żeby nie robić tych cholernych projektów po nocach jak moi koledzy z pokoju. Techno-Service dawał mi pracę i pieniądze, a Żak uczył jak smakuje dobre wino przy świecach i pięknych artystkach z dwóch uczelni Gdańska Głównego. Nie SAR był więc powodem kłopotów naukowych, tylko Żak i teatr studencki „Bon Ton”, ale to inna historia.

 A SAR się przewijał…

Pierwszy raz zobaczyłem SARowca w październiku 1967 roku, gdy byłem na pierwszym semestrze Wydziału Elektrycznego PG. Ten SARowiec był bardzo dziwny, bo mówił niedbale i nie wyraźnie, tak jakby mu chuligani wybili wszystkie przednie zęby. To była próba nagrania wywiadu ze świeżo przyjętymi studentami, którzy mieszkali w akademiku. No więc byłem zgarnięty z korytarza wprost do eleganckiego studia wyłożonego dziurkowanymi płytkami nawet na suficie. I ten pan redaktor tak chciał być równy wobec nas pierwszaków, że mówił do nas swojsko nie szczędząc słów rozluźniających: wiecie chłopaki, że tego no tam jakoś zaraz ten kurde wywiad zrobimy i się nic nie denerwujcie… Ściszyła się muzyka, błysnęła czerwona lampka i ten redaktor przemówił w kierunku mikrofonu zupełnie innym głosem i najczystszą polszczyzną: „Mieczysław Serafin wita wszystkie koleżanki i kolegów i zaprasza do wysłuchania kilku głosów nowych studentów naszej uczelni…”. Po wielu później latach, kiedy już pracowałem w Telewizji Gdańsk, a Mietek Serafin w Rozgłośni Gdańskiej Polskiego Radia, nie dziwiłem się jak Mietek nagrywał dla Warszawy relację reporterską ze Stoczni Gdańskiej. Wychodził wtedy na podwórze rozgłośni z magnetofonem, ustawiał się pomiędzy blaszanymi kubłami na śmieci, jedną ręką walił klapą kubła, nogą kopał drugi śmietnik, a swoim tym samym aksamitnym głosem tłumił głębokie wzruszenie opowiadając o wielkim wysiłku stoczniowców, którzy w pocie czoła kończą ostatnie prace wykończeniowe by zdążyć z kadłubem statku przed 1 Maja…

I Żak się oddalił…

Po otrzymaniu indeksu od nowej uczelni i zakwaterowaniu się w akademiku położonym na plaży w Brzeźnie, w dniu 1 października 1969 roku poczułem się jak na uboczu. Tęsknota za klimatem i koleżeństwem z polibudy, okolica jak za miastem… Znudzony przekręciłem gałkę potecjometru kołchoźnika wiszącego na ścianie w prawo, a tu cisza. A te głośniki nie działają panie, mówiła portierka, bo chyba bezpieczniki poleciały i dała klucz żebym zobaczył – I tak się skończył Żak, a naszło nowe powołanie: Wymiana bezpieczników? Nie! Bo gdy poczułem swąd znany każdemu krótkofalowcowi (SQ2WHD/5 – obecnie) pochodzący od spalonych uzwojeń transformatora i białe czubki lamp prostowniczych, wiedziałem że jak już znów wezmę znienawidzoną lutownicę i znów poczuję znajomy smród kalafonii, to będę poprawiał, udoskonalał, aż przyjdzie świt. I tak się stało! A gdy nad głową usłyszałem fachowe zapytanie nieznajomego jeszcze kolegi z roku Andrzeja Piłatowskiego: Co, zasrani amatorzy przegrzali w taką fajną stówatówkę, bo widzę po lampach równoległych… No to było już dwóch, potem pięciu. A jak poleciała fajna muzyka i komunikat do pokoi, to wnet piszczące głosy już wkrótce nie pozwalały nam przeklinać.

 Wstydliwe zajęcie…

Nie będę mógł tu opisać tego, co robiliśmy przez wiele lat na Uniwersytecie i dlaczego nie mówiło się na to SAR w tamtym środowisku, bo to inni ludzie, troszeczkę inne obyczaje, troszeczkę inne dowcipy, troszkę niepotrzebnej międzyuczelnianej pogardy i trochę krótsza historia. Nie było tam elektroników zapaleńców, więc kupowało się fabryczny sprzęt jaki był w hurtowniach. Najważniejsze tam było dziennikarstwo i publikacje własnych tekstów. Moje amatorstwo elektoniczne musiałem nawet zacząć ukrywać. Bo kiedyś przyszła dziewczyna z polonistyki i powiedziała, że u niej trzeszczy głośnik. Kiedy na nią spojrzałem, to natychmiast wyraziłem chęć naprawienia jej tego głośnika i byłem szczęśliwy, że to na mnie trafiło. Wszedłem do jej pokoju ze śrubokrętem i lutownicą, a ona powiedziała: Jak pan by jeszcze mógł przy okazji śmieci wynieść… Tak traktowani są elektronicy przez „humanistów” – majster i już. No to już wiecie dlaczego od dawna nie lubiłem tej mojej radiotechnicznej smykałki.

Ludzie i audycje…

O SARze jakiego słuchałem wcześniej, opowiadałem koleżeństwu z uniwerku przez czas jakiś, ale nie długi, bo jeszcze trochę a by na mnie mówili pogardliwie tak jak na tych z polibudy. Zmieniałem akademiki i mieszkałem w różnych, bo wieść poszła, że umiemy zrobić fajne studio. Andrzeja Leszczyńskiego poznałem już na Polankach, gdzie akurat skończyli wykuwanie okna między amplifikatornią a studiem. Ale trzeba było przerobić sprzęt. Nie wiedzieli co to znaczy zapis „po taśmie” czyli od słów już nagranych. Najpoważniejsze audycje robili ludzie z rocznika Leszcza. A gdy on sam wchodził do studia o stałej porze w tygodniu, żaden student, żadna sudentka nie śmiała gadać w czasie gdy wygłaszał swój felieton, by nie uronić ani słowa i żeby widzieć wszystko, co było między wierszami. Najfajniejsze dziewczyny z mojego roku marzyły o tym, by w stołówce Pan Jęduś (Leszczyński) usiadł przy tym samym stoliku co one i nie raz mnie wkurzały tym ustawianiem się w kolejce przed nim. Takie miał powodzenie, że nie mógł tego przeżyć w swojej wrażliwości, na trzeźwo. O mało się nie rozpił. Później, kiedy Leszcz zajął się ostro swoim doktoratem, to musiałem znów ukryć lutownicę i uzyskać po nim szacunek jaki on miał. A to nie było łatwe, bo połowa dziennikarzy amatorów to doktoranci pedagogiki, poloniści, historycy, językoznawcy… w tym poeci po kilku publikacjach, o przeróżnych zainteresowaniach i współpracujący ze studencką prasą. Niektórzy z nich mieli stałe rubryki w Studencie (Krakowskim) czy w ITD. Radio Sugestia w moich rękach stało się studiem centralnym dla akademików całego uniwersytetu. Co jakiś czas spinałem wszystkie nasze osiedla i leciał do akademików UG w całym Trójmieście program Sugestii. Różniliśmy się od SARu profilem audycji. Przeważały audycje literackie słowno-muzyczne (kierował tym Zbigniew Joachimiak, rodzeństwo Agata i Leszek Foltyn), kabarety radiowe (Piotr Księżyk, Adam Żytkowiak), mini słuchowiska, było kilku stałych felietonistów (Elżbieta Cybulska, Karol Bielecki, Andrzej Szulc, Jarosław Dąbrowski, Wojtek Reszko, Krzysztof Grabowski), audycje muzyczne i były też audycje popularno-naukowe. Dziewcząt było mnóstwo, ale nazwisk nie wymieniam, bo po co, same już nie pamiętają po tylu latach swoich starych panieńskich.

Odpowiedzialność za słowo…

W tym okresie lubiłem pić czysty spirytus, chyba tylko dlatego, że inni się bali. Nie używałem kieliszków, bo się łatwo przewracały, tylko szklanki. Nie tylko ja to lubiłem. Kiedyś, po północy przypomniało mi się, że dałem klucz od studia (tu nie może paść nazwisko) takiemu poecie, bo chciał porozmawiać ze śliczną dziewczyną, którą przyprowadził. Co oni tak długo nie oddają mi klucza. Zaniepokojony zszedłem zobaczyć, ale przyzwoitość cofnęła mnie od klamki. Nie wejdę, bo może są… Pomyślałem że dyskretniej będzie, jak zobaczę przez szybę od strony amplifikatorni. Ale i tu dobre wychowanie nie pozwoliło mi zapalić światła, ani spojrzeć przez szybę… Co tu zrobić, żeby nie naruszyć godności człowieka pomyślałem, że pomyślałem… Zachciało mi się pić, żeby się spokojnie nad tym zastanowić. Więc jednak wrócę do pokoju i się zastanowię, a przy okazji się napiję pomyślałem, że pomyślałem. Ale po co tutaj wlazłem do tej amplifikatorni i stoję po ciemku. Aha. Przyzwoitość mi nie pozwala podglądać… Przypomniałem sobie… Ale wzmacniacze mogę włączyć na całe osiedle. Godzina pierwsza. Zawsze zegar załącza o piątej… Ale jeden raz mogę włączyć chyba ręcznie o pierwszej. Pstryk! Otworzę tłumik mikrofonu, ale najpierw ten wyłącznik, bo się inaczej w studiu zaświeci czerwona lampa z napisem „emisja”. Pstryk! Tłumik w górę do kreski 0 dB. Idę do pokoju. Dochodzę. Jaka tu wrzawa wszyscy coś gadają. Cicho!!! Bo nie słyszę czy ktoś jest w studiu. Przekręciłem potencjometr głośnika w prawo. Umilkli patrząc co wyprawiam. Andrzej Zakrzewski (Mięso) podał mi mój spirt i gitarę. Graj krzyknął i wtedy z głośnika poleciały na całe osiedle szepty, oddechy i słowa „Jak ci teraz”. Rzuciłem się spowrotem na dół, bo mi się przypomniało, że jako Naczelny Redaktor Radia Sugestia odpowiadam za wszystkie treści jakie on i ona teraz mogą wypowiedzieć z tego cholernego studia.

Niepotrzebne kwasy…

Trzeba by wspomnieć chociaż raz, że od niepamiętnych lat ludzie z Politechniki mówili na Uniwersytet, wcześniej WSP „niedzielna szkółka”, a kiedy po dwóch latach studiowałem po tamtej stronie, musiałem słyszeć, jak się mówi w odwecie na tych z polibudy. I wprawdzie nie dochodziło do bójek między studentami tych nie lubiących się uczelni, to jednak nie było dobre przyznawać się do przyjaźni po tamtej stronie. Nie wspominałem więc często tych dwóch fajnych, wcześniejszych lat.

 Zabawa na poważnie…

W tym czasie radiowcy z obu uczelni poznawali się przy różnych okazjach. Radio Kortowo miało jakiś jubileusz, Radio Akademik w Warszawie zapraszało na naradę, Soczewka, Baba Jaga… To co łączyło radiowców, to niesamowita powaga programowa. SAR od zawsze jak pamiętam jeszcze z mojego okresu politechnicznego, 1967-69 był bardzo poważnym radiem. Myślę że ta powaga programowa (i tylko programowa) brała się z tego, że wielu z nas marzyło o pracy zawodowej właśnie w dziennikarstwie po skończeniu uczelni i praca w radiu studenckim była wielokroć ważniejszym kierunkiem nauki dla wielu z nas, niż studia. Pamiętam, jak załatwiałem jakąś audycję w Polskim Radiu, (tu skok aż do 76 roku) która była wykonana od początku do końca w SARze. Miała 55 minut, magazyn słowno-muzyczny o problemach pokolenia studentów 1975 roku. Poszliśmy do gabinetu Redaktora Naczelnego PR z wielkim krążkiem gotowej audycji. Została wysłuchana w pełnym skupieniu i zaraz po ostatnich taktach końcowej czołówki padło z ust Naczelnego Dyrektora Władysława Snarskiego: „Ależ to jest bardzo poważne i dojrzałe dziennikarstwo! Nie tak miało być! Musimy to emitować w porze publicystycznej, a nie jak planowałem w paśmie lekkim!” No bo tacy byliśmy. Lepsi od nich, tylko że oni się o tym dowiedzieli dopiero po kilku latach, kiedy już musieli zostać naszymi przyjaciółmi po fachu.

Etatyzacja SARu…

Wracając do Sugestii, chyba od roku 1973 wprowadziłem do sygnału wywaławczego cztery słowa z przodu. Studencka Agencja Radiowa Studio Sugestia. To było wtedy, gdy Szefem etatowym SARu na PG został Andrzej Leszczyński. Dziś, patrząc na tamten okres historycznie można powiedzieć, że po krótkiej odwilży liczonej od 1970 roku do 1972, władze państwowe postanowiły przykrócić popuszczone lejce. Na amatorski ruch artystyczny również nałożono kaganiec. Rektorzy zostali zobowiązani do wprowadzenia etatów w większych Studenckich Studiach Radiowych i do zwiększenia odpowiedzialność za treści audycji. A oficjalnie mówiło się, że to odpowiedzialność materialna za kosztowny sprzęt nakazywał… Bzdura. Rektorzy i organizacje polityczne uczelni miały sprawować nadzór nad SARem, ale nie chcąc zadrażniać starali się zatrudniać na początek ludzi z danego środowiska. No może nie z samego środka tego środowiska. Dlatego ktoś z uniwesytetu był według przekonania polityków i kierownictwa uczelni lepszym kandydatem, bo wiadomo było że potrzebny dystans do Naczelnego wytworzy sama załoga SARu.

 Lekcja prawdy…

No więc podobnie jak w radiu zawodowym rozwijała się sztuka kamuflażu, czyli wyrażania treści przy użyciu środków artystycznych. Dawało to twórcom satysfakcję, a pracownikom etatowym łącznie z władzami – bezpieczeństwo. Tylko jeden SARowiec nie chciał niczego głęboko kamuflować i gdy czuł, że trzeba bardzo unikać niektórych myśli i niektórych słów i skojarzeń, to walił w swoich felietonach otwartym tekstem o białych niedźwiedziach dla niepokornych, kpił z donosicieli nagrywających służbowo nasze audycje, czerwonych charakterów, karierowiczów, a wielu kolegom zaangażowanym politycznie na uczelni nadawał kpiarskie ksywki. Najwierniejszy czytelnik Paryskiej Kultury, czyli Ryszard Banach podpisujący się pod felietonami jako Stefan Chocholak, wstrzykiwał adrenalinę etatowym Naczelnym Redaktorom SARu. A gdy powstało dla niego zagrożenie, że decycją Rektora zostanie skreślony z listy studentów za nieokrzesane publikacje (podobno decyzje zapadły poza PG), został uratowany przez swoje radio. Powstał szybko pomysł, że Redaktor Naczelny zastosuje najsurowszą karę organizacyjną wobec kolegi Banacha, czyli wydali go z członkowstwa SAR, powiadomi o tym pisemnie Magnificencję Rektora i w ten sposób uchroni kolegę przed wywaleniem z uczelni. Faktycznie podziałało. Rektor nie mógł karać drugi raz. Oczywiście wydalenie z Saru było tylko na papierze i przy pełnej wiedzy i zgodzie Ryszarda na ten plan. To była ostra lekcja polityki dla wszystkich, że z przewodnią siłą narodu i jej zbrojnym ramieniem nie ma żartów. W latach 70-tych na Sybir już nie zsyłano, ale wilcze bilety były. Autor tego zabiegu Andrzej Leszczyński wykonał doskonały manewr w obronie kolegi, a o przesłuchaniu jakie musiał przeżyć na ul. Okopowej po tym zdarzeniu opowiadał mi w dużym zaufaniu na wypadek, gdyby coś się mu stało.

 Koniec studiowania…

Już na piątym roku fizyki wiedziałem co będę chciał robić po studiach. Dziennikarstwo telewizyjne i reżyseria. Ale kandydatów nie przyjmowano od razu. Najpierw trzeba było współpracować rok, albo i więcej. Andrzej Leszczyński już nie chciał kierować SARem, bo planował pracę naukową na uczelni. Zapytał mnie czy bym chciał po nim. Tak. Spotkaliśmy się w trójkę z Rektorem Politechniki. Ustaliliśmy, że spokojnie odpękam szkolenie wojskowe, a do mojego powrotu będzie kierował SARem kol. Stanisław Cieszewski, skoro Leszczyński bardzo chce odejść na UG. Oczywiście sprawy nie mogliśmy ujawniać poza przyjaciółmi, bo i po co. Ma się rozumieć, że jest pan w partii? Zapytał rektor oczekując potaknięcia. Nie, odpowiadam. A rektor: To jest stanowisko nomenklaturowe. Na to Leszczyński mówi: to drobiazg panie rektorze. Będzie w partii. Pamiętam, że kosztowało mnie to litr spirytusu, żeby przejść okres kandydacki szybciej niż nakazywał statut i czerwona legitymacja była. Parę miesięcy później dowiedziałem się, co to jest rekomendacja. I tak w pełnej świadomości popełniłem grzech przynależności.

 Pierwsza praca…

W 1974 roku z dyplomem w kieszeni musiałem odbyć pół roku szkolenia wojskowego, potem pół roku byłem w Polskim Radiu w Programie 1 na praktyce, którą sam sobie załatwiłem. W Warszawie zarabiałem pierwsze honoraria jako dziennikarz radiowy, tam zrobiłem szereg newsów, kilka reportaży i małe słuchowisko radiowe. W czerwcu 75 roku zgodnie z planem wróciłem do Gdańska, gdzie czekał na mnie etat na Politechnice. Gdy tylko zostałem Naczelnym Redaktorem SARu, odkopałem lutownicę i wymyśliłem sposób na podłączenie wszystkich maleńkich radiowęzłów uniwersyteckich do Studia Centralnego SAR. Podczas trzy-miesięcznych wakacji mogłem to przygotować. Realizacja tego zagadnienia akurat dla mnie była prosta, bo wcześniej byłem Przewodniczącym Studenckich Studiów Radiowych UG, czyli wszystkich radiowęzłów uniwersytetu. Znałem je dobrze bo je wyposażałem w sprzęt. Bez powiadamiania kogokolwiek, po prostu pojechałem do każdego z radiowęzłów i zamontowałem wykonane przez siebie układy przełączające wejścia z radia na linię telefoniczną. Tam gdzie nie było telefonu, podłączyłem się jak pajęczarz do linii kierownika Domu Studenckiego (bez ich wiedzy) i krótką instrukcję obsługi zostawiłem wtajemniczonym kolegom. Gdy skończyły się wakacje 1975 roku i wrócili studenci, wszystko było gotowe. Lamers i Walczak zacierali ręce, bo od dawna wiedzieli co są warte prowizorki. Jakież było zdziwienie, kiedy popłynęły w akademikach Oliwy, Brzeźna, Gdańska, Sopotu i Gdyni audycje, o których tylko trochę słyszeli w klubach. Ale odwaga moja miała pewne granice, bo wiedziałem, co to jest odpowiedzialność przed Rektorem Politechniki i tu mogłem liczyć na wiele, bo był w porządku facetem, ale ta sprawa z telefonami była igraniem z odpowiedzialnością karną i to z kilku naruszeń. Jakże byłem wkurzony na Mielczarka, mojego zastępcę, kiedy się przyznał do dowcipu. Zatelefonował do mnie udając przedstawiciela komendy i drobiazgowo pytał o te łącza. Być może Andrzejowi zawdzięczam, że w porę (po kilku miesiącach nadawania) tę prowizorkę zlikwidowałem. Przy okazji wniosek: Wszyscy myśleli, że SAR nadaje legalnie, że Rektorzy podpisali jakieś porozumienie, albo że to była decyzja Wydziału Propagandy KW… Niestety. To było moje pajęczarstwo i to ręcznie wykonane. Cieszyłem się, gdy studenci uniwersytetu monitowali swoich kierowników administracyjnych o usunięcie tej „awarii” która odebrała im odbiór SARu. Ale próby podejmowane potem legalnego wykonania połączeń nie dawały nadziei. Pamiętam jeszcze jeden eksperyment na miarę polskiej radiofonii. Nie znając się na elektronice jak Walczak, narysowałem mu kiedyś ideowy schemat takiego dziwnego połączenia dwóch separatorów (wzmacniaczy 1:1 stosowanych na wyjściu lub wejściu w amplifikatorni) i z pozoru nielogicznie bo zamykając wyjście z wejściem tak, że się powinny wzbudzić i spalić tranzystory. Ale żeby do tego nie doszło, odwróciłem fazy przelutowując odwrotnie tylko dwa przewody jednego z transformatorów na wyjściu. Po co? Zapytał. Po to, żeby sygnał z mikrofonu studia i telefon z miasta wrzucić na jeden głośnik w studiu. Zapętlenie w przeciwfazie, jakie wymyśliłem miało powodować, że kolumna głośnikowa w studiu nie będzie „słyszeć” mikrofonu studyjnego. Wówczas ludzie zgromadzeni w studiu mogą bez słuchawek rozmawiać z miastem i głośno słyszeć tylko telefon na kolumnie studyjnej. Dopiero, gdy to przyjął z uśmiechem, mogłem się przyznać, że już to zrobiłem i pokazałem jak działa. Słowo honoru , że w Polskim Radiu w Warszawie dyrektor techniki, któremu to rysowałem powiedział: „to nie możliwe, że to takie proste…” I po kilku miesiącach też zastosowali. A my byliśmy pierwsi.

Profesjonalizacja SARu…

Kiedy zdecydowałem o wprowadzeniu dodatkowo dwóch pasm informacyjno-muzycznych: programu porannego i popołudniowego trochę się bałem starych SARowców, że zarzucą mi profesjonalizację SARu. Bo od tego czasu nasza ramówka przypominała ramówkę lokalnego radia. Ale ponieważ Elżbieta Pietkiewicz, Grażyna Zubrzycka, Krzysiek Bartnicki, Ewa Zalewska chcieli wstawać o świcie i robili to świetnie i mądrze – przyjęło się. Dlatego mogliśmy się pysznić, że nadajemy dobowo więcej niż Radio Gdańsk i ofertę merytoryczną mieliśmy zdecydowanie szerszą.

Z etykietą na plecach…

Ale ta niewidzialna łata „tego z uniwerku” czasami mnie piekła. Pojedynczo, w okresie naprawdę ciężkiej pracy lubiliśmy się. Ale w grupie już tę łatę wyczuwałem. Na pewno zdziwi się Andrzej Mielczarek, gdy powiem dlaczego go awansowałem na Zastępcę ds. Programowych. Wcale go nie znałem wcześniej. I on mnie nie mógł znać. Chyba że z opowieści. Po pierwszej rozmowie, gdy wrócił z gipsem do SARu zrozumiałem, dlaczego jest lubiany przez wszystkich. I że rywalizacja z nim jest z góry przegrana. „Niedzielna szkółka” uczyła nas nieźle socjologii. Wiedziałem jak długi czas jest potrzebny do zmiany uprzedzeń (PG – UG). Ja już byłem spełniony, bo się sporo udało wprowadzić i po kilku miesiącach już myślałem o dorosłym życiu. Zakochałem się w jednej pani redaktor z Polskiego Radia, nęciło mnie założenie rodziny i ucieczka w zawodowstwo. Liznąłem już wcześniej radia w Warszawie, o czym nie wszyscy wiedzieli. I to u słynnego Tarnawskiego w Sygnałach Dnia. A tu widziałem, że Mielczarek, którego nie było wiele miesięcy, ma bardzo rozwinięte cechy przywódcze, ma więcej poważania, większe ambicje i wielką ochotę działania. Dziś obaj możemy o tym spokojnie wspominać, drapiąc się po podobnych glacach łysiny. Rektor mnie trochę zaskoczył, gdy składałem rezygnację, powiedział że miał skargi działaczy politycznych Parlamentu i ten wyrok sądu koleżeńskiego za moje notoryczne nieuczęszczanie na posiedzenia Parlamentu. I że jeden z działaczy Parlamentu od dawna żądał zwolnienia mnie. Nazwisko mi wiele wyjaśniło. Więc mi podziękował że nie musi tego robić on. Polityka, z którą wtedy jeszcze sobie nie radziłem, którą ignorowałem, zwyciężyła.

 Telewizja…

Zatrudnili mnie w telewizji, kiedy jeszcze pracowałem w SARze. Zaczął się najważniejszy i docelowy okres w moim życiu, o którym marzyłem wcześniej. W okresie przejściowym, który trwał ponad pół roku, programem SARu kierował Andrzej Mielczarek.

 Z dzisiejszego punktu widzenia…

SAR jednych uczył dziennikarstwa, a innych pracy w grupie. Jeszcze innych uczył i tego i tego. Po doświadczeniach w SARze jeszcze bardziej rozumiałem, dlaczego warto otaczać się tylko ludźmi mądrzejszymi od siebie. Człowiek ambitny powinien zawsze się starać być lepszym od wszystkich. Z mądrzejszymi, nieuniknione konflikty nigdy nie są niszcące, a wręcz przeciwnie. Dziś to mówię wszystkim młodym, że z konfliktu intelektualnego można wyjść tylko – lepszym, albo gorszym, a tylko z walki na pięści -wygranym, albo przegranym. W środowiskach dziennikarskich rywalizacja jest czymś naturalnym i pełnym eleganckich pozorów. Przy uprawianiu tego zawodu dobry dziennikarz musi być naraz człowiekiem i publikatorem. Codziennie doskonali umiejętność łączenia odwagi z tchórzostwem. Po latach dochodzę wręcz do wniosku, że istotą rasowego dziennikarstwa jest łączenie wielu jeszcze innych cech dobrych i złych ze sobą. Taki to fach, że prawda ekranu, którą wytwarzamy, musi się nieustannie mierzyć z prawdą jaką widzi odbiorca dookoła siebie. Im bardziej przytakuje widz oglądający wytworzoną przeze mnie prawdę ekranu, tym jestem lepszym (od innych) dziennikarzem. Minął okres kamuflowania prawdy, nadszedł ten, który bym nazwał okresem ubarwiania prawdy. Każdy okres pracy w tym zawodzie uczy czegoś nowego i nigdy się nie osiąga doskonałości, bo zmienia się człowiek będący materiałem do opowiadania i zmieniają się też gusta odbiorcy. Szkoda, że na świecie nie ma już młodych dziennikarzy-kandydatów z SARu, bo od nas starszych mogliby dziś dostać dużego kopniaka – do przodu. Wielu z nas mogłoby ich dużo nauczyć i mocno skrócić im drogę do kariery.

 Wypada kończyć i podziękować…

Wracając do początku, chciałbym za wszystko podziękować – sobie, bo sobie sporo zawdzięczam, a poważniej to Andrzejowi Leszczyńskiemu, któremu zawdzięczam najwięcej. Banachowi, Walczakowi, Drozdowskiemu, Lamersowi, Andruszkiewiczowi, że mi pierwsi zaufali i że mi torowali drogę pozwalając na szaleństwa. Był na UG SARowiec, co mnie uchronił od wyroku skazującego w sądzie koleżeńskim na UG, to znakomity lektor radiowy i telewizyjny Andrzej Schulc. Ale co przeskrobałem wtedy w dziedzinie obyczaju, to już musi pozostać w tajemnicy (Andrzej Szulc to pewnie schował pomiędzy tajemnice bankowe). Ujawnienie tego, to dopiero byłby wstyd i skandal dla dzisiejszego dziennikarza. Dlatego w tym punkcie kończę z szacunkiem dla historii i tradycji.

 (Jeśli się coś nie zgadza, to wystarczy powiedzieć sobie na uspokojenie: Każdy pamięta to co chce i myśli tak jak mu rozum na to pozwala)

 Andrzej Dziedzic

 sympatyk SAR na PG 1967-1969

SAR na UG 1969-1974

SAR PG 1975-1976

TVP O/Gdańsk 1976-1987

TVP2 Warszawa 1987-1991

TVP1 Warszawa 1991-2000

Agencja Filmowa TVP S.A.