Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Andrzej Mielczarek


 „Na wypadek pożaru klucze od skrzynki ppoż. są zawsze dostępne u mnie,
w godzinach od 8 do 16, więc proszę się zgłaszać bez obaw”

(Salon Niezależnych)

 

Tak to się zaczęło.

Na początku były egzaminy. Wstępne, na wydział elektroniki. Pokój w DS-9 i Marcela, bardzo urodziwa Słowaczka z Malinki koło Bratysławy. Była na wycieczce w Gdańsku, mieszkała na VI piętrze w akademiku BO. Co wieczór siadywaliśmy całą czwórką w oknie, jak marcowe koty na płocie i jęczeliśmy: „Marceeeeela!”, dopóki nam nie pomachała ręką (na początek). Jedyne, co mogło wprowadzić momenty ciszy, to dziwne, staroświeckie jakoś i trochę zaszumione (tak się nam – naiwnym profanom wtedy wydawało…) dźwięki wibrafonu wydobywające się z głośnika na ścianie. Wtedy cichliśmy, bo jakaś Agencja mówiła nam, co będzie jutro na Politechnice. Mieszkańcy ulicy Leczkowa mieli chwile wytchnienia…

Potem, z indeksem w kieszeni (ciągle nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego niejaki Herman Goering, chociaż był na wywieszonej liście kandydatów, nie przystąpił wtedy do egzaminów), codziennie o 22.00 podnosiłem strudzoną głowę znad skryptów (piwa, kart do brydża, ect.) i słuchałem. Pamiętam, jak dyskutowaliśmy, kto wymyślił ten lekko irytujący swoją ślamazarnością sygnał, tak różny od ludowych melodii sygnujących regionalne rozgłośnie i od dynamiki „Trójki”, wypełniającej resztę dnia. Zdradzam ten wstydliwy fakt po raz pierwszy, licząc, że grono Ojców Założycieli, Zacnych Pionierów, Czcigodnych Starców z alzheimerowską dobrotliwością pochyli się nad tym bluźnierstwem. Dziś sądzę, że guru od promocji uznaliby to za wzór przyciągania uwagi w ogólnej homogeniczności.

A potem – potem było tak jak u wszystkich z wielkiej SARowskiej rodziny. Ten sygnał i następujące po nim audycje przyciągały coraz bardziej. Przyciągały swoją różnorodnością i poziomem merytorycznym. Słuchowiska, muzyka poważna, jazz, antologie muzyczne, monografie, audycje literackie, nagrania koncertowe, transmisje na żywo, satyra, publicystyka, informacja… To nie był radiowęzeł – to było RADIO CAŁĄ GĘBĄ!!! Pytanie – czy i ja mógłbym TAM być? – stawało się oczywistością.

 Wchodzę…

Dalibóg nie pamiętam, kto pomógł mi wejść na to trzecie piętro DS-16. Miga mi tylko jakaś krótka rozmowa z naczelnym „Leszczem” i pełne podziwu przypatrywanie się różnym redaktorom operującym montażowymi żyletkami ze sprawnością godną mistrzów prosektorium. Za to dokładnie pamiętam wewnętrzny dygot i suchość w ustach, kiedy wczesną wiosną 1972 roku zasiadłem obok Grażyny Mazurek w małym studiu i po sygnale miałem głosem pełnym czaru po raz pierwszy w życiu powiedzieć sakramentalne „Tu Studencka Agencja Radiowa”.

Słabo pamiętam swojego pierwszego newsa ze Stacji Krwiodawstwa, dużo lepiej pierwszy reportaż z… udziału studentów elektroniki w pochodzie pierwszomajowym ’72. Powierzony mi przez kierownictwo SAR (po dużych wahaniach !) jeden z trzech magnetofonów kasetowych tuliłem do boku, by broń Boże go nie upuścić albo nie stuknąć nim w drzewce którejś z niesionych obok szturmówek. Drżącymi palcami starałem się jednocześnie naciskać oba klawisze wprawiające go w tryb nagrania, bacząc przy tym, by nie zerwać naramiennego paska. Po głowie kołatały się słowa dyżurnego technika, żebym oszczędzał sprzęt, bo ma STARE baterie. Zadawałem jakieś pytania o ulubiony kolor baloników, ulubiony rodzaj musztardy do parówek, o to, dlaczego przed trybuną główną szliśmy wężykiem, opowiadałem, jakie duże i błyszczące trąby ma orkiestra i tak dalej. Po powrocie do SAR dostałem (od Józka Drozdowskiego?) jakąś strasznie poklejoną montażówkę i na BTRze w taśmotece do białego rana ciąłem pojedyncze zdania łącząc je z efektami. Nie miałem przy tym bladego pojęcia, że tworzę Kolaż (nie poprawiać na kolarz!) Dźwiękowy. Rzecz jasna starałem się pamiętać, że nie należy nigdy nakładać na siebie więcej niż dwóch warstw sklejki, co biorąc pod uwagę cechy własne montażówki było zadaniem raczej dla kandydata na zegarmistrza. Następnego dnia nad tym arcydziełem pochyliło się z troską kierownictwo, po czym zakomunikowało mi, że: po pierwsze, może się przydać, jakby ktoś się czepiał, a po drugie, mogę przychodzić częściej. Tej pierwszej uwagi długo nie rozumiałem, drugą wykonałem z entuzjazmem.

…i wychodzę.

Wszedłem do SAR wiosną 1972 roku, wyszedłem też wiosną roku 1985, ku wielkiej uldze przezacnej kierowniczki DS-6 jako najstarszy walet. Po drodze byłem spikerem, reporterem, szefem Radiowego Magazynu Elektroników, byłem „nogami w gipsie”, zastępcą RN do spraw programowych, naczelnym SAR, dziennikarzem TV Gdańsk, dziennikarzem nie zweryfikowanym, rzecznikiem prasowym Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, wreszcie redaktorem i zastępcą niejakiego Serafina w redakcji publicystyki Rozgłośni Polskiego Radia w Gdańsku. I zawsze od roku 1974, z roczną przerwą na hotel w Żarnowcu, wracałem na noc do SARu (no, może trochę przesadzam, że na każdą noc). Moje łóżka stały w pokojach poziomu 400, w pokojach 321b i a, mój materac leżał w taśmotece a wersalka egzystowała w „ślepym” magazynku na poziomie 200 od strony łącznika DS-5. Budziły mnie odgłosy pociągów, targowiska i szum wentylatora w permanentnych ciemnościach. (Te ciemności były o tyle zdradliwe, że kiedyś Zdzichu Walczak, kwaterujący wcześniej niż ja w podobnych warunkach, spał dwa dni, bo kiedy się budził, zawsze była noc…). I było mi dobrze, bo byłem wśród swoich.

 Za co kochamy SAR?

To właściwie naczelne hasło wypracowania, jakie jeden za drugim karnie wypisujemy na stronach tego rocznicowego wydawnictwa. Każdy, kto wczyta się w te strony, może wyliczyć całą litanię zasług Kochanej Mamuśki. Tu kształtowały się nasze charaktery, ideały, pojmowanie świata, grupowa solidarność przechodząca w poczucie niemal pierwotnej, plemiennej wspólnoty. Tu byli ludzie wyjątkowi, szlachetni, bezgranicznie oddani idei radiowego posłannictwa – misji, jakbyśmy to dziś modnie powiedzieli. Prawda to? Tak, prawda. A czy było też inaczej? Tak, bywało. SAR to nie wyłącznie landrynka i poczet wszystkich świętych. I nie chodzi tu tylko o to, czy ktoś kogoś lubił bardziej, mniej albo wcale. Bywały audycje zdejmowane z anteny z rozsądku i ze strachu. Bywały odgórne polecenia wykonywane gorliwie, albo na niby. Był pokój, w którym z głośnika płynął program, rozmowa z sarowskiego telefonu albo odgłosy z reżyserki i amplifikatorni – w zależności od ustawienia pokrętła. Były nagonki w Czarnej Księdze, ostracyzmy i kpiny. Także raporty i sprawozdania. Było jeszcze parę innych spraw. Ale SAR okazał się dostatecznie mocny i zwarty, by takie wydarzenia pozostały tylko drobnymi epizodami, incydentami. By we wspomnieniach mogły dominować takie sprawy jak „przypadkowe” emisje Wolnej Europy, niepokorna publicystyka, Grudniowe Ogrody Piosenki, nagrania Kleyffa i Kaczmarskiego, „We shall overcome”, schronienie dla kogoś poszukiwanego w Sierpniu i w stanie wojennym.

Kiedy dwóch patrzy na to samo, na pewno nie widzi tego samego. Prawda to stara jak świat. Historia SAR to także historia epok powojennej Polski. Od październikowej odwilży ’57, przez przełom lat 60-tych, Marzec, Grudzień, Sierpień, znowu Grudzień, Czerwiec ’89 do czasu demokracji, wolnego rynku i komercji. Jak porównywać te epoki, jak oceniać innych i siebie? Czy były różne Studenckie Agencje Radiowe, czy jedna? Jak porównywać zakresy swobody i odpowiedzialności pierwszych i ostatnich pokoleń SARowców? Jak porównywać pokolenia, którym przyszło studiować i pracować w SAR w czasach politycznych i gospodarczych stagnacji z pokoleniami czasów przełomów? Pokolenia ślepych kuchni, naszej małej stabilizacji , półek z octem i kwiatów na stoczniowej bramie? SAR nie mógł być i nie był totalnie wyizolowaną enklawą w otaczającej go rzeczywistości. Mógł być i był „naszą małą ojczyzną”, w której trzeba było zachowywać się co najmniej przyzwoicie. To bardzo wiele. A przyzwoicie mogli przecież zachowywać się zarówno ci, którzy byli przeciw, jak i ci, którzy byli za. Zależało to tylko od nich.

 Dlaczego w ogóle trącam

tę obco brzmiącą strunę w ożywczym chórze ciepłych, miłych – i prawdziwych! – wspomnień? Dlaczego narażam się na zarzut banalnego filozofowania? Cóż, kiedy niezłomny Miet Serafin pod groźbą deadline’u wydawniczego zmusił mnie wreszcie do ucieczki z codziennego kieratu w ułudę wspomnień, kiedy przeczytałem kilkanaście innych „powrotów do przeszłości”, jeden z dawnych SARowców powiedział mi: „Napisz coś z pozycji szefa, który musiał gdzieś tam obronić to, co wymyślali inni”. Przyznałem mu rację, że opowieści ludzi z techniki są nieco inne od ludzi z pionu redakcyjnego. Zmagania ze sprzętem są takie same bez względu na zapatrywania. Za to walka o publiczne wyartykułowanie własnych przekonań po latach albo wyostrza wzrok, albo dobrotliwie go łagodzi wobec doświadczeń z otaczającej rzeczywistości. Czy my z SAR-u, mamy być jakimś socjologicznym wyjątkiem? Jedni z nas budzili powszechny szacunek, inni cieszyli się mniejszym mirem. Kurs SARowskiego żaglowca był określony, ale stałe pasaty nie zdarzają się w naszych szerokościach geograficznych. Szkwały zaś mogą nie tylko kształtować doświadczenie załogi ale też i jej ocenę dowództwa statku.

Zaś dawszy się złapać w tę pułapkę „innych” wspomnień pogrzebałem w zakamarkach osobistego twardego dysku i stwierdziłem, że chyba rozczaruję mojego rozmówcę. Większe spory o programy toczyć musiałem jako ich szeregowy autor. Trzon Agencji za czasów mojego szefowania stanowili ludzie, z którymi razem pracowałem przez 3-4 lata. Znaliśmy się nawzajem, wiedzieliśmy, co robimy i dlaczego to jest i ma być ciągle ten sam SAR. Zostałem naczelnym po ponad 5 latach pracy w Agencji, prawie półtorarocznym sprawowaniu funkcji zastępcy ds. programowych i byłem pierwszym po 7 latach szefem wywodzącym się wprost z jej szeregów. (Przy okazji: ostatnim, który spełniał regułę, iż co drugi RN ma na imię Andrzej.). Zaproponował moją kandydaturę i przeforsował ją na uczelni poprzedni naczelny, Heniek Trzepacz, który do SAR przyszedł, by opanować bynajmniej nie twórczy chaos i tzw. stosunki międzyludzkie oraz zorganizować obchody 20-lecia Agencji. Do tego ostatniego zadania ściągnął innego studenckiego działacza z Elektroniki, Jurka Wtorka. Obaj szybko przekonali się, że muszą nauczyć się SAR-u, jeśli mają odnieść sukces. Nieufność chyba udało im się pokonać i SAR zrozumieć, skoro młodsze pokolenia dobrze wspominają na przykład Trzepacza i jego późniejszą pomoc dla Agencji. A obchody 20-lecia udały się bardzo.

Wyprawa w zakamarki

Skądinąd chyba miałem szczęście, że czas mojego szefowania przypadł na okres od grudnia 1977 do września 1979. Władza była jakoś mniej dociekliwa, a na uczelni bardziej otwarta i liberalna. Pamiętam właściwie tylko dwie rozmowy. Tę pierwszą z kierownictwem uczelni oraz uczelnianego komitetu o tym , jak widzę SAR i jak chciałbym nim kierować. Ta druga i praktycznie ostatnia odbyła się w politechnicznym komitecie pod koniec kwietnia 1978. Sugerowano mi przygotowanie audycji i tzw. atmosfery przed 1 Maja. Odparłem, że tak odpowiedzialne zadanie może wykonać tylko radio publiczne, które wszak retransmitujemy i które ma fachowców zdolnych zrealizować je na profesjonalnym poziomie. A my, studenccy amatorzy, nie jesteśmy przecież kształceni w kierunku propagandy i przypadkowo możemy uzyskać odwrotny efekt. Do dziś wydaje mi się, że obie strony wychodziły z tego spotkania z uczuciem ulgi. Ja, że dość łatwo obroniłem się przed dalszą dyskusją, a moi rozmówcy, że otrzymali dobry pretekst, by do sprawy nie wracać. Nie miałem też, jak wspominają to inni, wcześniejsi naczelni, spotkań z „opiekunem z ramienia”. Nawet czasem mnie to zastanawiało, zwłaszcza, kiedy podczas różnych posiedzeń czy imprez w nieoficjalnych rozmowach paru ludzi na stanowiskach potrafiło ni stąd ni zowąd zadać mi pytania świadczące o głębokiej znajomości życia w Agencji. Ale może byłem przeczulony…

Kiedy piszę te słowa nie bardzo udaje mi się przypomnieć jakieś ostrzejsze spory podczas posiedzeń Kolegium Programowego o inny niż merytoryczny kształt audycji . Chyba tak było naprawdę, chociaż po tylu latach nie mogę przecież wykluczyć innych punktów widzenia. Tak czy inaczej moja pierwsza etatowa robota niczym prawie nie różniła się od tej społecznej, wykonywanej przez lata. Ale gdzieś tak od wiosny 1979 coraz bardziej zaczynała pochłaniać mi czas praca w gdańskiej telewizji, gdzie poprzedniej jesieni jako magister inżynier elektronik w ramach realizacji technicznego stypendium fundowanego otrzymałem pół etatu po sprzątaczce na macierzyńskim i zostałem reporterem w „Panoramie” (Nie zmyślam, tak było! Zjednoczyłem w sobie technikę, administrację i dziennikarstwo…). Doszły do tego pewne komplikacje natury osobistej. W efekcie coraz więcej decyzji w SAR musiało być podejmowanych albo z opóźnieniem, albo bez mojego aktywnego udziału. Nie była to dobra sytuacja i uznałem, że po wakacjach Agencją powinien pokierować ktoś inny. Kierownictwa Działu Studenckiego i władz uczelni, a także kolegów, nie musiałem do tego długo przekonywać, tyle tylko, że nowym szefem mianowano znów kogoś spoza SAR. Zbyszek Świrkowicz miał jednak chociażby tę istotną zaletę, że jako mieszkaniec DS-10 odpuścił mi pokój 321a i w ten sposób rozpocząłem swoją długą karierę SARowskiego waleta.

 Oddam zegar w naprawdę dobre ręce…

Drogi czytelniku! Zwłaszcza młodszy czytelniku. Jeśli dobrnąłeś do tego miejsca i nie zniechęciło Cię wcześniejsze przysłowiowe dzielenie włosa na czworo, to muszę teraz w nagrodę dać Ci kolejne przykłady tego, czym SAR i bycie w nim (w niej? – przecież to ONA – Agencja!) było na co dzień. A było właściwie jednym wielkim pasmem JAJ i BALANGI, robieniem WŁADZY W KONIA, realizacją MISJI dającej prawo do DUMY oraz przede wszystkim ciężką PRACĄ w poczuciu ODPOWIEDZIALNOŚCI. Oto mocno niekompletny (wyłącznie w trosce o czytelnika) i niealfabetyczny

 Alfabet Miela:

 Motto: „Ta nasza młodość, ten szczęsny czas…”

Radiowy Magazyn Elektroników (RME)

Audycja kultowa (niech ktoś spróbuje powiedzieć, że nie!). Kolegium SAR, które najpierw było uprzejme nazwać ją „magazynem o znikomych wartościach reportażowych” potem wydawało już tylko dźwięki sfrustrowanego parowozu. W początkowym okresie RME rozpoczynało się melodyjnym łkaniem zaworów łaziebnych naszej ELKI, czyli DS-9. Główny sygnał – piosenka „Easy livin'” zespołu Uriah Heep do dziś podrywa mnie i nie tylko mnie na baczność.

Przejąłem audycję po Witku Szypszaku, któremu to zajęcie po prostu się znudziło i który łaskawie zezwolił mi na kontynuowanie jego dzieła. Był to pierwszy w historii SAR satyryczny magazyn wydziałowy. Debiut antenowy miał w maju 1971, ostatni, stokilkunasty (!) numer wpuściliśmy w kable wiosną roku 1976. RME miał wspaniałych autorów i aktorów: Piotra KujawęTadzia SamselskiegoGrażynę Mazurek no i oczywiście Miela. Głosów użyczali także między innymi Ewa „Funia” ZalewskaGrażyna „Kuszelas” KlimaszewskaJózek KmiecikowskiMaria „Mary” Dąbrowska oraz ci, których mam nadzieję wreszcie wyciągnąć z piwnicy, gdzie spoczywa pożółkła teczka z tekstami chyba nie zjedzonymi jeszcze przez myszy.

Na RME i kaprysach jego twórców wychowały się całe zastępy realizatorów: Andrzej Szymborski i Heniek Jusza, kniaź Andrzej Bylicki oraz Marian BaranowskiJózek DrozdowskiAndrzej Lamers, Marek Szyszkiewicz (no, może w tych wszystkich przypadkach proces wychowawczy przebiegał w innym kierunku), Wojciech AndronStaszek Wiśniewski i Marek DuraczKrzyś Nowicki Madzia HołujJurek Rozenthal i Wiesiek NiemocińskiKrzysiek Walczak i Tomek Osiński (osoby nie umieszczone na liście lub dopisane do niej z rozpędu – proszę o zgłaszanie się z odpowiednimi załącznikami).

 Śmialiśmy się z tego, co działo się na Wydziale i na całej uczelni, a czasami w kraju. Były nawet prawdziwe informacje! Do legendy przeszły takie cykle jak: „W naszym kąciku zadumy chwila boksu”, „West Side Story”, „Jak tańczysz?!” (- Co pan mi tą nogą robi, panie Zenonie? – No jak to co? Daję małą kapkę w lewo, passe i zakroczna sama mi zaskakuje…) „Z życia narad” czy jakoś tak: (- Może szklaneczkę wody, towarzyszu sekretarzu? – Dobrze. – Proszę bardzo. – Ale woda może być z soczkiem! – Już, już podaję, tow. sekretarzu – Soczku może być dużo! Towarzyszu referencie! Może być dużo!!!).

 RME miał także zaszczyt być uznanym za groźbę dla stabilizacji życia w kraju. Zaczęło się to 21 kwietnia 1974 (?), kiedy to przed DS-9 pojawił się napis „Dni Instytutu Okrętowego”. Natychmiast próbowano dodać słowo: „Ostatnie”, co zakończyło się wypadem „okrętowców” którzy ruszyli w tłum z taranem ze starego słupa. Sprytnie zepchnięci w bok wylądowali w wykopie pod namalowanym przez siebie napisem, przy okazji wylewając kubeł farby na chodnik przed akademikiem. Wieczorem 24 kwietnia alpiniści z ELKI weszli podstępem do akademika- wieżowca Instytutu Okrętowego i nad ranem spuścili się z dachu na linach, mocując wielki transparent „Dni Elektroniki”. Ktoś się obudził, ktoś podobno chciał przeciąć im liny, ktoś poturbował naszego fotografa uwieczniającego ten moment.

 Błyskawicznie wydaliśmy na antenie nadzwyczajny numer RME. Emocje rosły lawinowo. Wieczorna tłumna demonstracja „naszych” spotkała się z atakiem BO-wców, z czego kilku uzbrojonych, jak na cieśli okrętowych przystało, w toporki oraz noże za pasem. Flesze naszych fotografów błyskały jak oszalałe i po kilkudziesięciu minutach z ciemni DS-9 wyłonił się corpus delicti. Pognaliśmy do SARu, by w kolejnej iskrówce RME nadać apel do władz uczelni o reakcję na to wydarzenie. Pobrzmiewały jeszcze echa „Easy Livin'”, kiedy z tupotem do Agencji wdarł się zagon BO-wców na czele z chudym jeszcze wtedy a dziś słynnym Rudim Schuberthem i zażądał natychmiastowej anteny dla „Magazynu Okrętowców”. W eter poszła druga prawda.

 Następnego ranka rektor wezwał do siebie dziekanów. Potem skromny autor RME z niedowierzaniem wysłuchał w dziekanacie pytania, które polecił zadać mu prorektor d/s nauczania. Pytanie brzmiało: Czy student Mielczarek sam zamierzał czy ktoś go inspirował do prób zakłócenia nadchodzących obchodów Święta 1 Maja!?” Cóż, na szczęście były zdjęcia…

Na zakończenie z wrodzoną skromnością powiem, że mam cholerną satysfakcję, kiedy spotkany po kilkunastu latach osobnik mówi mi w pewnym momencie: „Pamiętasz jak kiedyś daliście w RME…”

 Profesjonalizm

Było go w SAR zdumiewająco dużo. Pamiętam zwłaszcza zdumienie przezacnego technika z PR Gdańsk, Benka Kamzola, kiedy przyjechał do SAR czuwać nad długą audycją na żywo, chyba z okazji XX-lecia właśnie? Wszyscy postanowiliśmy pokazać klasę, a nasza technika dokonała rzeczy niemożliwej wtedy w gdańskiej rozgłośni. Podczas dyskusji 5 osób w studiu nastąpiło jednoczesne połączenie ze studiem na Polankach, z reporterem na drugim osiedlu PG i ze słuchaczem (umówionym) dzwoniącym z automatu w jednym z akademików. Nie dość, że wszystkich ich było słychać w studiu – to dla nas było banalnie proste. Oni wszyscy słyszeli siebie nawzajem!!!

Także i redaktorów w większości cechowało pełne zawodowstwo. Niejednokrotnie władze wydziałów interweniowały u szefów SAR, by zabronili przychodzić do Agencji osobnikom, którzy zapomnieli od miesięcy o czymś takim jak wykłady, ćwiczenia itp. W połowie lat 70-tych nadawaliśmy codziennie więcej godzin programu niż Rozgłośnia PR w Gdańsku. Mieliśmy profesjonalną ramówkę, audycję poranną, popołudniową i główny blok wieczorny. Potem doszły sporadyczne programy nocne. Były transmisje na żywo z koncertów na 6-8 mikrofonów. Były profesjonalne nagrania profesjonalnych muzyków, nie tylko studenckich. Były wspaniałe słuchowiska, cykle literackie i audycje muzyczne (do wielu nazwisk, które się przewijają w innych wspomnieniach dorzucę Ewę Zalewską z UG, „trzech budrysów” -jazzfanów z AMG: NowickiegoWiniarskiego i… eh, pamięci; jeszcze Witek Połoczański, jeszcze duo Rybak-Maniszewski, jeszcze… długo można wyliczać).

Grudniowy Ogród Piosenki

Program wyjątkowy, przy którego powstawaniu czuło się niezwykły klimat. Emitowany był w okolicach rocznicy Grudnia ’70. Alegoryczne teksty o mieszkańcach mitycznego Ogrodu odnosiły się wprost do wydarzeń politycznych minionego roku. Drapieżności dodawały im piosenki Kleyffa, Kofty, Nataszy Czarmińskiej i innych mniej i bardziej oficjalnych bardów. Dopiero to połączenie dawało ostateczny, dławiący w gardle wydźwięk. Pamiętam ciszę i przejęcie, z jakim podczas XX-lecia Agencji nasi poprzednicy z pierwszych pokoleń SAR wysłuchali jednego z nagrań. Pamiętam też głęboką satysfakcję, kiedy i ja, chyba już jako programowiec, napisałem swój własny „Ogród”. (Tak na marginesie: incydent z przerwaniem emisji, opisany przez Andrzeja Lamersa, zdarzył się nie pod koniec, a raczej w środku lat 70-tych).

Choinki

Piszą o nich wszyscy, więc nie będę się rozwodził. Powiem tyle, że może najbardziej utkwiła mi w pamięci ta w klubie elektryków „Schronik”, kiedy nad ranem postanowiliśmy urządzić ślizgawkę na resztkach piwa z beczki. Zaręczam wam, że cienka warstwa piwa na parkiecie to jest to! Biedny szef „Schronika”, wierny przyjaciel SAR Krzysiek Michalski (późniejszy szef redakcji w PR IV, potem „Jedynki” i wreszcie całego Polskiego Radia) miał łzy w oczach ze wzruszenia! Tak, nie robię sobie jaj! Miał łzy w oczach, kiedy gdzieś koło południa przyszliśmy i powiedzieliśmy, że spróbujemy doprowadzić parkiet do poprzedniego stanu.

Kowboj

Gra, która zrobiła oszałamiającą karierę w SAR pod koniec lat 70-tych. Grono od 3 do 8 osób zasiadało do stołu. Rozdawano karty na zakryte kupki. Gracze kładli prawą dłoń na biodrze – na rękojeści rewolweru – a drugą kolejno odkrywali po jednej karcie. Jeśli pojawiły się dwie o identycznej wartości, ich posiadacze musieli natychmiast położyć prawą dłoń w centralnym punkcie stołu. As był sygnałem dla wszystkich do „strzału”. Ten, którego dłoń była na wierzchu, zgarniał całą pulę na własną kupkę. Stopniowo gracze z lepszym refleksem wyzbywali się kart, aż zostawała dwójka, odbywająca minutowy pojedynek. Kto po tej minucie miał więcej kart, wchodził na stół i obwieszczał: „Jestem dupa, a nie kowboj, ale jeszcze się zrehabilituję”. Pozostali przytakiwali, pocieszali i wypijali po kielonku. A potem gra toczyła się dalej do wyczerpania amunicji.

Ten, kto w nią nie grał, nie wyobrazi sobie, jakie budzi emocje. Dłonie przecinające ze świstem powietrze, połamane paznokcie pań, wybite palce, nawet rany cięte. W końcówkach zdarzały się strzały spowodowane fatamorganą. To jedna z najbardziej sprawiedliwych gier, jakie znam. Prędzej czy później osobnik o słabym refleksie wykorzysta szansę, jaką stwarzają mu procenty w żyłach innych graczy – i nie będzie już dupą, a pełnoprawnym kowbojem. Zdradzę też sztuczkę techniczną: odpowiednio ułożone palce dają możliwość wbicia się pod dłoń rywala lub rywali nawet przy odrobinę spóźnionym strzale. Z rozrzewnieniem wspominam pojedynki z Krzysiem i Madzią NowickimiJurkiem KasprzyszakiemLilką TriebsEwą GrandeWieśkiem NiemocińskimWojtkiem NowickimKasią BrodziakKrzychem Walczakiem i Tomkiem Osińskim. To byli kowboje i kowbojki!

Pochód pierwszomajowy

Ponieważ większość unika tego tematu jak diabeł święconej wody, pozwolę sobie wyrazić opinię, że była to bardzo dobra okazja do robienia jaj i zademonstrowania naszej SARowskiej inności. Kto nie chciał i czuł się zniewolony, ten po prostu nie szedł. Reszta na wiele dni wcześniej wymyślała, czym by tu zaszokować trybunę główną. Moje pierwsze, jak przez mgłę, wspomnienie to pchana przez sarowców stara warszawa (?) robiąca za wóz transmisyjny. Potem tych wozów transmisyjnych było dużo, aczkolwiek głównie składały się one z odpowiednio pomalowanych i zszytych przez nasze sarmanki pasów płótna. Podstawowym zadaniem było takie zwolnienie tempa przemarszu przed trybuną, by SAR od reszty dzieliło 20 i więcej metrów. Biedni porządkowi i ustawiacze mogli do woli zdzierać gardła.

Staraliśmy się także, by eskorta takiego pojazdu też była atrakcyjna (i nie chodzi tylko o zderzaki, o których wspomina Ela P.). Może szczytowym osiągnięciem był otwierający nasz przemarsz Boguś Hausman w stroju judoki, ze słuchawkami na uszach i odpowiednio spreparowanym wykrywaczem min. Gorliwość, z jaką badał asfalt przed trybuną dałaby mu dziś natychmiastową przepustkę do kompanii GROM.

Innym razem wykorzystaliśmy walający się po pomieszczeniach „Żaka” transparent „z krzaczkami” anonsujący pokazy walk wschodnich. Umocowaliśmy go poziomo na drzewcach i ruszyliśmy, ściągając na siebie powszechną uwagę. W okolicach Błędnika co i rusz dobiegali do nas „cywile”, pytając, co jest napisane na transparencie i czy treść jest uzgodniona. Jako Naczelny SAR odpowiadałem, że to uzgodnione pozdrowienia pierwszomajowe po chińsku (chociaż wcale nie byłem pewien, czy to akurat chińskie „krzaczki”). Wreszcie jeden cywil zapytał mnie podchwytliwe – a z kim uzgodnione? Mózg na szczęście zapracował błyskawicznie i z pewną miną odparłem – Jak to z kim? Z towarzyszem Warchołem! Od tej pory mieliśmy spokój, bo towarzysz Warchoł był głównym cenzorem w województwie. Ja zaś uknułem makiaweliczny plan, że w razie osobistego pojawienia się tow. Warchoła sprecyzuję, że chodziło mi o Franciszka Warchoła, kierownika osiedla studenckiego. ( Drogi Franku, wybacz mi, że dowiadujesz się o tym dopiero teraz!). Ale nic takiego nie nastąpiło, dotarliśmy dumnie pod główną trybunę i przed rozszerzonymi jak spodki oczami towarzyszy krzyczeliśmy coś o tradycyjnej przyjaźni polsko-chińskiej. A potem, jak co roku odbyliśmy grupową wyprawę piwnym szlakiem na obiad do Sopotu.

Baba Jaga

czyli chata nad jeziorem Narie. Miejsce relaksu pokoleń sarowców. Wtedy jeszcze bez prądu i wygód. Noce przy ogniskach, lampach naftowych i świeczkach. Wyprawy kajakami i „Maczkami” (takie mini żaglówki). No i przede wszystkim nocne pływania pomostem, który zawsze umieliśmy odcumować mimo coraz wymyślniejszych zabezpieczeń. Pamiętam to niesamowite uczucie lekkości i odprężenia, jakie narastało z każdym metrem marszu od stacji kolejowej nad brzeg jeziora. I tu dwa epizody.

Kiedyś ktoś poszedł do wsi po chleb, a wrócił z kurą. Niestety – żywą. Chodziła, dziobała, a nasz głód narastał. Mimo to nikt nie chciał podjąć się egzekucji. Nadaremnie dziewczyny właziły nam na ambicję. W końcu doszło do desperackiej próby. Nie pamiętam, czy trzymałem, czy ciąłem, ale tak czy inaczej cięcie było połowiczne (dosłownie). Kura się wyrwała, ale to my byliśmy chyba bardziej przerażeni. Ptak latał po krzakach ze zwisającym łebkiem, a my mdleliśmy z wrażenia. Kiedy już samoistnie było po wszystkim, Kasia z Molką dumnie zaprezentowały męskim nieudacznikom pokaz ludowego darcia pierza.

Inny epizod wiąże się z istniejącą przez kilka lat sauną. Zakotwiczyliśmy tam wieczorem w męskim gronie. Chichoty na zewnątrz uświadomiły nam, że damska część obozu zarekwirowała nasze ubrania i przy pomocy poszczącego akurat Pana Janka (?) odpłynęła z nimi kajakami na wyspę. Problem polegał na tym, jak skłonić je do powrotu, usypiając obawy przed zemstą. Udaliśmy, że idziemy do chaty, ale skryliśmy się za drzewami i czekaliśmy, lekko drżąc z wieczornego chłodu. Kiedy zdrajczynie wreszcie dobiły do pomostu, zaczęliśmy się podczołgiwać, kreśląc dwuznaczne ślady na ziemi. Wreszcie ten decydujący skok i …. niestety, dziewczyny na widok naszych….. no, nie twarzy…. uciekały szybciej niż sarenki. Udało się dopaść tylko Kasię B. i zaciągnąć do sauny jako barter w ubraniowych pertraktacjach. Kasia, jako skromna panienka, nie wiedziała, gdzie oczy podziać, ale jednocześnie, jako osoba dobrze wychowana, nie chciała uczynić nam przykrości ostentacyjnie odwracając od naszych torsów wzrok. Pozostaliśmy jednak nieczuli na ten dylemat i głośno zagroziliśmy, że dopóki nasze ubrania nie zjawią się pod sauną, będziemy stopniowo pozbawiać naszego jeńca kolejnej sztuki odzieży ( a dużo tego nie było). Niestety, nasze groźby nader szybko okazały się skuteczne…. Ach, ta kobieca niekonsekwencja!

 Sarkofag

czyli film na XX-lecie SAR. Nakręcony przez Krzysia Walczaka na kolorowej taśmie 8 mm był godzien Oskara. Nie da się o nim opowiedzieć, po prostu trzeba go zobaczyć. Kręcony był w Agencji i w plenerach, co wobec charakteryzacji i kostiumów sarowskich aktorów wywoływało nieprzewidziane reakcje przechodniów. Jak na Nową Falę przystało, w jednej z końcowych scen z BTR-a wyłaził goły Janosik. Niedawno ktoś zwrócił mi uwagę, że cenzura jak zwykle była zbyt mało inteligentna, żeby zrozumieć tę alegorię. My chyba też.

 Emerytura Rewolucji Październikowej

Sukces ma wielu ojców, więc będę się upierał, że pomysł był mój, chociaż jego rozwinięcie i wykonanie jak najbardziej zespołowe. Obliczyliśmy, że w roku 1977 Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa ma 60 lat, więc zgodnie z kodeksem może już przejść na emeryturę. Jakaż to była feta w klubie „Dlaczego NIE”. Wszyscy przed wejściem kłaniali się tow. Breżniewowi okazując czerwony element stroju. Na cały DS płynęły dźwięki melodii z „Doktora Żiwago”. Tow. Buraczewski zaprezentował bogaty wybór radzieckiej poezji zaangażowanej i zalkoholizowanej. Tow. Mielczarek odczytał posłanie do SARowców od towarzyszy radzieckich. Tow. Zalewska omówiła dorobek literacki i pokazała czerwone pończochy. Tow. Janosik Jagielski okazywał, jak głęboko jest wzruszony. Tow. Tow. Brodziak, Zaleska i Wijatkowska oraz tow. Cegła poświęcili chwile zadumy czekistom. Tow. Hausman pod czujnym okiem tow. Marzenki zaprezentował tradycyjny strój dżudoki-rewolucjonisty uzasadniając jednocześnie, że imperializm amerykański nie zmusi go jawnie ani podstępem do założenia na taką uroczystość czerwonego pasa, za którym przecież mogłaby się kryć broń, topór, co błyszczy z dala, a co najgorsze wesoła myśl i swobodna dłoń. Po zgaszeniu świateł tow. Niemociński z tow. Koleżanką wnieśli ogromny tort z 60 świecami i napisem „60 lat”. (Próby zamówienia tortu z napisem „60 lat Rewolucji” kończyły się niestety paniczną ucieczką cukierników na zaplecze, a raz groźbą wezwania organów). Ćwicząc rewolucyjny charakter zgromadzeni wysłuchali z płyty gramofonowej jak najbardziej autentycznego przemówienia tow. W.I. Lenina. Toasty spełniano „Stoliczną” z blaszanego kubka, a kiszone ogurcy brano w poczuciu odpowiedzialności, że „po pierwom zakuszać nie nada„. Na zakończenie wszyscy obecni towarzysze i towarzyszki spontanicznie odśpiewali Międzynarodówkę a tow. Trzepacz, redaktor naczelny, zaczął się zastanawiać, jak on się z tego wytłumaczy.

 Gips i śniadanie we „Współczesnej”

Nic nie poradzę, że pamięć o moim gipsie wydaje się trwać w SAR niewzruszona przez lata. W początkach lutego wróciłem z gór bogatszy o doświadczenia z używania wiązań Kadra 2 w skokach przez muldy oraz cięższy o dwa udowe gipsy. Ot, taki Gipsy King. Gdzieś tak w kwietniu/maju przewieziono mnie do Szpitala Akademickiego w Gdańsku, gdzie opalałem się najpierw w obu gipsach, a potem tylko w jednym. Bodaj w końcu czerwca nastąpiły tam straszne skutki awarii telewizora. Znudzonemu jak mops koledze dobrzy ludzie z SAR donieśli ubranie, w którym szparko pobiegłem o kulach do Agencji. Rozmowy przeciągnęły się do rana i kiedy wróciłem, szpital, w którym wszczęto już poszukiwania, podziękował mi za dalszą współpracę. Udało mi się około południa dobudzić kogoś, kto znów doniósł mi ubranie. Łza zakręciła się w oku, kiedy wychodząc spod wiaduktu na Wyspiańskiego ujrzałem „cały SAR” w oknach i transparent „Witaj w domu” albo coś w tym stylu. Następnego dnia rano wobec braku pożywienia w lodówce udaliśmy się o 10-tej z kolegami: BuraczewskimJagielskim i Cegłą na śniadanie do restauracji „Współczesna” przy Grunwaldzkiej (dziś jest tam bodaj duży sklep z zabawkami). O tym legendarnym śniadaniu pisze też „Burak”, w jednym muszę go jednak nieco sprostować. Byłem wtedy „wybyczony” po szpitalu i wzmocniony codzienną tam rehabilitacją. Więc tak jakoś około godziny 21, oceniając sytuację, zlałem do jednej butelki niewielkie resztki napoi (bo szacunek dla napoi wpoili mi już na początku studiów starsi koledzy z elektroniki), wziąłem kule pod pachy i pomaszerowałem do SAR prosząc o ekspedycję, która mogłaby odnaleźć jednych kolegów, a innych skłonić do rozmowy i powrotu. Nic nie sugeruję, wszyscy byli w odpowiedniej formie, tylko trochę zajęci różnymi sprawami, a ostatni kelner, jak słusznie zauważa Burak, był ledwo zdolny do podawania. PS. A ten gips zdjęto mi ostatecznie latem następnego roku, co z jednej strony ucieszyło, a z drugiej zmartwiło koleżanki z SAR, bowiem przez wszystkie te miesiące uwielbiały chodzić ze mną na dyskoteki, na których zawsze byłem w stanie wywalczyć dużo wolnej przestrzeni na parkiecie. Wystarczał jeden wspólny piruet.

 

Epilog

 I tak, drogi czytelniku, albo nawet i lepiej płynęło nam życie w Studenckiej Agencji Radiowej. Wiem, dokładnie o tym wiesz, że mógłbyś dopisać parę setek innych przykładów, wnieść erraty i sprostowania. Spis magicznych wydarzeń i momentów w dziejach Agencji spokojnie dorównuje objętością Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. Ta nasza młodość, ten szczęsny czas….

 Andrzej Mielczarek – „Miel”