Krótka opowieść Małgorzaty Nowak – z domu Krawczyńskiej – o mężu:
Andrzeju Nowaku – ksywa KIM. Kim był wszyscy wiedzą.
Wysokie kalosze, flanelowa koszula, sztruksowe spodnie, wędkarska kamizelka z mnóstwem kieszonek, koszyk na parcianym pasku zarzucony na ramię i w ręku wędki. Tak zapamiętałam ubranego Andrzeja wyruszającego na ryby.
Jako kilkunastoletni, początkujący wędkarz nie miał super sprzętu albo też specjalnej kamizelki. Miał jedynie zapał do łowienia ryb. Pierwsze kroki stawiał na rzece Sole w Beskidzie Żywieckim z własnoręcznie wystruganym kijem z gałązki. Dwa tygodnie wakacji spędzał od rana do wieczora z wędką. Zapał ten z biegiem lat przeobraził się w największą pasję.
Kiedy Jędrek znalazł się na studiach w Gdańsku połknął następny haczyk – to był jego kolejny bakcyl – SAR. Od tego momentu musiał ze sobą godzić – SAR i ryby. Wreszcie pojawiłam się ja. Dziewczyna wędkującego sarowca. Zaniedbywana zimą dla SARu a latem dla ryb. Zbuntowałam się pewnego dnia i nasze drogi rozeszły się na rok. Powróciliśmy do siebie i od tej pory długo dzieliłam z nim te namiętności, bo aż do narodzin Piotra.
W pierwszą rocznicę naszego ślubu Jędrek zabrał ze sobą wędki, plecaki i mnie z fletem prostym – do Sulęczyna. Ten instrument to prezent od mojego męża z okazji wspomnianej rocznicy. Zjawiliśmy się w Sulęczynie i w pierwszym domu naprzeciwko poczty wynajęliśmy pokój. Gospodarz – Kaszub z dziada pradziada był masarzem i bardzo nie lubił jeść mięsa. Andrzej zobowiązał się, że każdą złowioną rybę będziemy oddawać za wędliny. Skoro świt przed dziesiątą budziłam Andrzeja grą na flecie prostym melodią – „Kiedy ranne wstają zorze…”. To trwało mniej więcej godzinę. Potem Nowak pędem mył się, golił i zjadał śniadanie, chwytał wędki – ja zaś za koszyk wypchany prowiantem i ruszaliśmy w plener. Szlismy długo szosą, potem skręcaliśmy na leśną dróżkę i zatrzymywaliśmy się nad jeziorem.
Kim wykonywał kilka rzutów spiningiem, ponoć było branie – potem rzucałam ja i wyciągnęłam stary kalosz. Poszliśmy dalej przez wieś i doszliśmy do rzeczki. Tu miały być lipienie i pstrągi.
Jędrek rozłożył wędki, zapalił papierosa, przeszedł trasę wzdłuż rzeczki i stwierdził, że ryba stoi. Zabrał się do składania „muchówki”. Robił to z pewnym namaszczeniem. Otworzył ostrożnie pudełko z własnoręcznie zrobionymi „muchami” – najdoskonalszą przynętą jak mówił. Wybrał rudą i założył na koncówkę. Długo koncentrował się do rzutu. Stałam blisko niego, gdy nagle kazał przytrzymać kij. Zapalił papierosa i za chwilę odbierał mi go tak niefortunnie, że „mucha” wbiła mi się w opuszkę małego palca prawej dłoni. Palec puchł i siniał. Nie potrafiłam wyjąć haczyka. Zaczep trzymał mocno. Ruszyliśmy do Sulęczyna do Ośrodka Zdrowia.
Holował mnie na wędce przez całą drogę powrotną. Często musiałam kucać, mniej więcej co dwadzieścia minut, bo kładł wędkę na ziemię, żeby odpalić kolejnego papierosa. Zostałam odcięta dopiero przez pana doktora, który obejrzał palec i poprosił o narysowanie kształtu tego co było pod pierzem. Andrzej rysował a ja w tym czasie zemdlałam. Obudziłam się już bez haczyka, z opatrunkiem na palcu. Wróciliśmy do gospodarza bez ryb. Zmęczona przygodą mijającego dnia usnęłam jak kamień.
Już świtało kiedy obudziwszy się przecierałam oczy. Byłam sama w pokoju a na stole leżała kartka z krótką informacją: „wyszedłem na węgorza!”
Długo myślałam dlaczego mój małżonek prowadził mnie na wędce przez całą wieś, przez las i kilka kilometrów szosą do lekarza. Kiedyś zajrzałam do książki pt. „Wędkarstwo” z roku 1957 autorstwa Józefa Wyganowskiego. Wyszukałam rozdział: „ŁOWIENIE NA SZTUCZNĄ MUCHĘ”. Przeczytałam oto, że: ” rzucanie muchy samo przez się, łowienie takowej i holowanie wymaga znacznie większej wprawy i zręczności…”. I dalej: „Prawdziwy sportsmen łowi na muchę wtedy, gdy ryba jest w pełni sił swoich i najlepsza w smaku…”
W pełni zgadzam się z autorem. Byłam wówczas młoda, silna i dopiero rok po ślubie.
Małgorzata Nowak /primo voto Krawczyńska/