Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Andrzej Piszczatowski


Warszawski pociąg dojeżdżał do stacji Gdańsk Główny, a potem stał…

w moim poczuciu zbyt długo, pewnie jakieś 10 minut.

Zbyt długo, bo już zaczynałem czuć jakiś dreszczyk emocji, jakieś niezrozumiałe wzruszenie. W końcu do rodzinnego miasta przyjeżdżałem w czasie studiów z Warszawy nie tak znowu rzadko. W końcu pociąg ruszał, mijał Stocznię, Politechnikę, jechał w stronę Wrzeszcza, wzdłuż targu i akademików, a ja stałem w otwartym oknie i gapiłem się na ten dom, na ten akademik w którym na najwyższym piętrze narożne okna były ślepe, inne od pozostałych.

Gapiłem się, bo wiedziałem, że za tymi „ślepymi” oknami jest studio radiowe i myślałem  (z zazdrością), że tam ktoś coś nagrywa, że dzieją się tam rzeczy fascynujące, a czasem po prostu miłe.

Rok temu z kawałkiem (był to rok 2000) zadzwonił do mnie Mietek Serafin i przypomniał, że byłem kiedyś w SARze. „Napisz – powiada – wspomnienie”. Złapałem się za głowę! „Człowieku-mówię-to było przecież 37 lat temu!… I byłem z wami przez rok!”.  „Nie szkodzi – mówi – napisz co pamiętasz”.

Otóż nic nie pamiętam… albo niewiele…

Mogę tylko powtórzyć za mądrym panem Konwickim, anegdotę o tym napoleońskim wiarusie, który – gdy pytano go jak to było podczas mroźnej zimy odwrotu spod Moskwy – odpowiadał: „Pamiętam, że było gorąco”. – I miło, dodaję i ciekawie… Być może dlatego pamiętam tak niewiele, że tyle w tym było emocji, że to pierwsze zetknięcie z radiem było tak wspaniałe, że wszystko co wtedy robiłem, robiłem jak w gorączce.

Od początku. – W 1963 roku zdałem maturę w Gdyńskiej 2-ce.

W liceum ktoś (chyba mój polonista) namówił mnie do udziału w konkursach recytatorskich i tak rok po roku, eliminacje miejskie, wojewódzkie, w końcu ogólnopolskie – po drodze oczywiście, akademie „ku czci”… aż uwierzyłem, że mogę kiedyś być aktorem. Rodzice tłumaczyli, że to nie jest zawód dający pewny chleb, więc próbowałem zdawać na architekturę i (oczywiście) oblałem rysunek. Trzeba się było gdzieś szybko zaczepić – no to najprościej – na polonistykę. Na WSP (przyszły Uniwersytet Gdański) zdałem bez kłopotu i dawaj studiować!… Tylko, że już po pierwszym semestrze wiedziałem, że to nie dla mnie… Ale rok, do egzaminów do PWST trzeba było jakoś „odstudiować”.

Było nudno… dopóki ten mityczny ktoś nie powiedział mi o SARze.

Pamiętam tylko, że przyjęto mnie ciepło…Przyglądałem i przysłuchiwałem się nagraniom z wypiekami na twarzy.Słuchałem opowieści o tym jak nagrywano (trzy dni!) słuchowisko wg „Martina Edena” Londona. Słuchałem fragmentów i… zazdrościłem. W końcu pozwolono mi zrobić audycje poetycką.

Wybrałem kilka wierszy, nagrałem je, „ktoś” dołożył do tego muzykę i…poszło.

Nie tyle na antenę, co kablem po akademikach. Wydawało mi się, że zrobiłem nie wiadomo co… w każdym razie coś pięknego!

Potem była audiencja u naczelnego (nazwiska biję się w piersi – nie pamiętam) – wylał na mnie kubeł zimnej wody. Niby pochwalił (pewnie żeby nie odstraszać), ale tyle wytknął, że coś tam do mnie dotarło. Mianowicie, że do doskonałości daleko. Chyba pocieszała mnie Ola Baraniak (kogoś jednak pamiętam!) w każdym razie nie tylko nie zostałem odstraszony od radia, ale wręcz przeciwnie – zaszczepiony jego bakcylem – na całe życie!

Potem była gorączka studiów w PWST, pierwszy angaż (w Teatrze „Wybrzeże”), pierwsze role… jakoś to wszystko odsunęło mnie od studenckiego radia. pierwsze role w słuchowiskach Radia Gdańsk, pierwsze próby reżyserskie… czy wtedy myślałem o SARze?… Nie wiem… Pamiętam jeszcze jakąś rocznicę Radia i bal w Kwadratowej…

W Warszawie powoli, powoli stałem się reżyserem radiowym i myślę, że może nie stałbym się nim, gdyby nie ten pierwszy impuls, pierwsza fascynacja światem dźwięku… tą bardzo szczególną formą sztuki.

I kiedy teraz przyjeżdżam do Gdańska, odruchowo patrzę na mijane akademiki, widzę, że wszystkie okna są „normalne”, że tych „ślepych” dawno już nie ma, to jakoś mi czegoś brak… i trochę smutno.

Andrzej Piszczatowski