Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Elżbieta Pietkiewicz


Jak to z SARną było…

Był sobie SAR. Magiczny punkt na planie miasta – miejsce niezwykłe i święte … Gdy dziś duchem już tylko przemierzam fantomy niegdysiejszego SARowskiego terytorium wciąż czuję jego magiczną aurę, jaką przez ponad 30 lat stwarzał tu „genius loci”. Snując się po pomieszczeniach słyszę brum lampowych wzmacniaczy w amplifikatorni, dyskretną ciszę małego i dużego studia („ciszę wyrzeźbioną słowem”), czuję zapach dewetonu. Za zielonymi drzwiami czerwone światełko oznaczające „Cisza. Nagranie” prowadzi mnie do reżyserni, gdzie stoi niebieska konsoleta i takież magnetofony przykryte troskliwie pasiastymi pokrowcami (uszytymi własnoręcznie przez SARmanki). Dalej redakcja – miejsce niejednej burzy mózgów i azyl dla waletów. Potem oaza spokoju – taśmoteka, w której przez lata zgromadzono ponad 2 tysiące taśm, (pieczołowicie montowanych, opisywanych i katalogowanych przez kilka pokoleń SARowców). Wreszcie punkt strategiczny – pokój Redaktora Dyżurnego, gdzie krzyżowały się ścieżki wszystkich Agentów. Nad wysłużonym biurkiem i wielofunkcyjną centralką telefoniczną górowała „ściana pamięci”- miejsce eksponowania rozmaitych trofeów i laurów. Na końcu pomieszczenie szczególne – klub nazwany przekornie „Dlaczego nie?!”, w którym działy się rzeczy, o jakich nawet zawodowym filozofom wcześniej się nie śniło ( a było ich w SARze dwóch: Stefan Zabieglik i Andrzej Leszczyński ). Nad tym wszystkim unosił się ponadczasowy DUCH SARu – niewidzialny, ale za to słyszalny i magnetycznie przyciągajacy do akademikowych głośników.

Jako studentka I roku Wydziału Chemicznego słuchałam go z fascynacją od 1972 r. Podziwiałam „radiowe” głosy lektorów: Barbary Knot, Marii Dąbrowskiej, Waldemara Szałtynisa. Z ciekawością słuchałam audycji Miry Urbaniak, Mieczysława Welke, Jacka Czuryło, Tadeusza Buraczewskiego, tajemniczego Chocholaka – jakże innych od ówczesnych oficjalnych programów dla młodzieży, otwierających zupełnie nowe obszary świadomości i wyobraźni. Zasypiając przy „Wierszach na dobranoc” nieśmiało marzyłam, że może kiedyś i ja wybiorę się TAM i spróbuję swych sił. Długo nie mogłam się zdecydować, aż przyszedł mi z pomocą los. Pewnego grudniowego wieczoru sąsiadka z tego samego piętra w DS 5 wspomniana już Marysia (zwana Mary, obiekt westchnień męskiej części załogi) poprosiła mnie o 21.40, abym poszła do „radia” (nie mogła się dodzwonić) i zawiadomiła , że ona ma postępującą anginę i nie może poprowadzić wieczornego programu. Pobiegłam więc szybko (bo miał się zacząć o 22.00) i zadyszana wpadłam do ówczesnego „programowca” Romana Gałędka (zwanego Romeo, obiektu westchnień damskiej części załogi ). Zameldowałam o sytuacji, na co „obiekt”: „no to ty poprowadzisz”. „Ja?!!!”- z przerażenia prawie straciłam głos. „Słuchasz naszego programu?” „No tak, ale…” Zanim zdążyłam skutecznie zaprotestować Romeo wcisnął mi do ręki teczkę z serwisem wiadomości i zaciągnął do studia spikerskiego mówiąc: „nic się nie bój, będę ci podpowiadał”. Znowu nie mogłam zaprotestować, bo już realizator zza szyby dawał znak: „Uwaga! Zaraz wchodzimy!”. Po chwili zapaliło się czerwone światełko i zabrzmiał znajomy sygnał. Nie było ratunku – „wpuszczona w kabel” wzięłam głęboki oddech i zapowiedziałam: „Tu Studencka Agencja Radiowa!”. Potem wszystko potoczyło się nadspodziewanie gładko, bez jednego zająknienia (na szczęście jako wierna słuchaczka „ramówkę” znałam na pamięć, a dykcję ćwiczyłam wcześniej na konkursach recytatorskich). Gałędek nie krył zdziwienia, że mój debiut „antenowy” odbył się bez żadnej wpadki i zaproponował:”to zostań i wpisz się do grafika dyżurów”. Więc zostałam – na ponad 10 lat … Pracowałam w sekcji spikerskiej, później lektorskiej („dając głos” w słuchowiskach i czytając zakazane powieści w odcinkach), Byłam też gospodarzem programów popołudniowych i wieczornych, następnie kierowałam redakcją publicystyki (specjalizowałam się w „Dyliżansach aktualności”) i zostałam członkiem Kolegium Redakcyjnego. Już na SARowskiej emeryturze funkcjonowałam jako walet dyżurny a potem „Ciotka”.

Foto 1. Montaż na zabytkowym BTR-ze (1976)

 

„Ciotka” była funkcją prawie honorową, natomiast walet miał wiele odpowiedzialnych zadań, m.in. wstawanie w środku nocy na „przebudzanki” o 6.30 – program dla tych, którzy musieli zdążyć na zajęcia o 7.15, szczególnie na „wojsko”. Zazwyczaj na wpół śpiący jeszcze „dyżurny” po sygnale wykrzykiwał jednym tchem w mikrofon: „ktoranowstaje-temuSARnadaje”. Na dowód tego „zapuszczał” swojskiego hita „Jak dobrze wstać skoro świt” (po czym połowa słuchaczy wstawała, aby wyłączyć głośniki) albo elektryzującego Mayalla lub też inny „czad”.
Najskuteczniejszym „budzikiem” był jednak „puszczany na całą parę” sygnał 1 kiloherca (1 kHz) – po czymś takim nie mogli spać nawet ci w stanie „pomroczności jasnej” ….Tak codziennie budzony jeden z naszych słuchaczy długo zastanawiał się, co to za sarna – co robi w radiu, co daje i dlaczego? Dopiero kilka lat później, kiedy został Redaktorem Naczelnym (był to Zbyszek Świrkowicz) odważył się zapytać, jak to z tą SARną było …

Foto 2: Redaktor dyżurny przyjmuje telefony od słuchaczy (1977)

 

A było tak:

Myliłby się ten, kto sądzi, że SAR był tylko fajną „zabawą w radio”. Swoją pracę traktowaliśmy bardzo poważnie. Poprzeczkę stawialiśmy wysoko – wszystko miało być jak w „prawdziwym radiu” (biada temu, kto ośmieliłby się nazwać SAR radiowęzłem!). I było… Osiągaliśmy to ogromnym wkładem czasu i energii, nikt jednak nie żałował nieprzespanych nocy, sobót i niedziel poświęconych na działalność w Agencji. Dla jednych była to ekscytująca przygoda, dla innych trampolina do dalszej kariery, dla wielu sposób na życie – życie z pasją (ci zostawali najdłużej). Stanowiliśmy samowychowującą się grupę, w której obowiązywały określone (pisane i niepisane) prawa, które egzekwowaliśmy bez żadnej taryfy ulgowej. Uczyliśmy siebie nawzajem zasad dobrej roboty – nie tylko radiowej. Wszelkie bzdety – zarówno myślowe jak i techniczne (hafty, pasztety, kaszany, gnioty, badziewie itp.). były surowo tępione. Zgodnie z SARowską przekorą obowiązywała leninowska (tak!) zasada: „lepiej mniej, ale lepiej”.

Owa przekora (a nawet przewrotność) objawiała się często niepokornym stosunkiem do rzeczywistości lat 70-tych (zwłaszcza okresu „późnego Gierka”). Był to czas rozkwitu kontrkultury – funkcjonującego żywo w „drugim obiegu” nurtu opozycyjnego wobec propagandy sukcesu, nachalnie lansowanej przez oficjalne media i agendy kultury. SAR i jemu podobne studenckie radia miały swój znaczny udział w upowszechnianiu tej twórczości. Naszymi idolami nie były wszak gwiazdy PRLowskiej estrady (których „puszczanie na antenie” było zabronione!), lecz Bellon, Kelus, Kleyff, Kofta, Kaczmarski, a także Cohen, Okudżawa, Wysocki. Szczególnie skuteczną odtrutką na ” rzeczywistość medialną” były piosenki Kleyffa, który demaskował „kto szczuł i co było grane”, otwierał oczy na manipulacje „zawodowych patriotów”, pouczał „oglądajmy, wypatrujmy/pamiętajmy, przechowujmy”, a przy tym inteligentnie bawił. Wszystko to owocowało – SAR stał się szkołą samodzielnego myślenia, uczył uważnego obserwowania świata, kształtował postawy, pomagał określić życiową filozofię. Chcieliśmy wiedzieć i widzieć więcej. Jedni za Wolną Grupą BUKOWINA mówili górnolotnie: „A ty – ty wyżej bądź i dalej/niż ci, co się wyzbyli marzeń”, inni woleli cohenowski luz w stylu „like a bird on the wire”, jeszcze inni powtarzali przekornie za Panem Jankiem: „jeden ma dyplom, a drugi coś umie”. A kiedy przyszło dokonywać istotnych życiowych wyborów, wielu deklarowało za Kleyffem: „nie fetysz granic mnie tu trzyma/lecz miejsca, a w tych miejscach przyjaźń”. (wkrótce zaczął nawoływać Kaczmarski: „Budujcie arkę przed potopem!”)

Podobne wartości lansowały prawie wszystkie studenckie „radia”, z którymi SAR utrzymywał kontakty. Powstała wtedy sieć tych „stacji” była liczącą się siłą w ówczesnym ruchu studenckim. Spotykaliśmy się na ogólnopolskich obozach, braliśmy udział w obradach Sejmików „studenckich radiotów”. Przeważnie jeździła ekipa w składzie: Pan Janek, Janosik, Mudrut, Nowak, Miel, Ewelina i ja. Dyskutowaliśmy o zadaniach, misjach i priorytetach tak żarliwie ( a czasem zażarcie), jakby chodziło co najmniej o rację stanu a nie o racje programowe. Do rzeczywistości przywoływał nas trzeźwy głos Pana Janka, który zadawał swoje żelazne pytanie:”A co z kulturą?” Ważnym ogniwem w łańcuchu wzajemnych kontaktów były też „gościnne występy” – wizyty w zaprzyjaźnionych ośrodkach, podczas których prezentowaliśmy swój program z najlepszymi wybranymi audycjami. Największe wrażenie robiły zawsze „Grudniowe ogrody piosenki” (poświęcone pamięci Grudnia’70). Po emisji zwykle zapadała głęboka cisza. A po programie w redakcyjnych pokojach toczyliśmy długie „nocne Polaków rozmowy”…

Dzięki temu SAR był znany i uznany w całym środowisku akademickim.(czasem nawet wydawało się nam, że to politechnika jest przy SARze, a nie na odwrót…) Głos SARowców był uważnie słuchany, zwłaszcza na forum Gdańskiego Klubu Dziennikarzy Studenckich, który w tamtych latach był znaczącą organizacją. Również towarzysko SAR nadawał ton. Zaproszenie na nasze imprezy nobilitowało, a czerwona legitymacja i magnetofon z nalepką SAR otwierały każde drzwi (od proboszcza po sekretarza KW). Nasze ekipy docierały wszędzie, gdzie działo się coś ważnego w studenckim światku. Staraliśmy się nagrywać wszystko, co było wartościowe – szczególnie w kulturze studenckiej, która rozkwitała wówczas bogactwem najrozmaitszych form i treści. Dzięki temu zgromadziliśmy unikatową (i jedną z największych w kraju) dokumentację dźwiękową – ponad 20 tysiecy nagrań. Z zasobów naszego archiwum korzystały nierzadko profesjonalne rozgłośnie. Utrwalaliśmy bowiem nie tylko to, co śpiewał „studencki ludek”. Dzięki pasjonatom muzycznym SAR nadążał także za tym, co grało się na świecie. Na przypomnienie zasługuje sławetna wyprawa do Londynu dwóch „agentów JC” (Jacka Czuryło i Janka Cegły), którzy w 1974 r. jako „działacze SAR” zdobyli cenne promesy w kwocie 10 dolarów. Udało im się zobaczyć kultowe już wtedy musicale „Hair” i „Jesus Christ Superstar”, co sprawiło, że wracali w glorii jak bohaterowie. Oprócz wrażeń (które opowiadali przez miesiąc) przywieźli też bezcenne wówczas płyty z nagraniami, które lansowaliśmy przez kilka miesięcy i które wkrótce stały się przebojami. Nie bez powodu też przez dwa lata program SAR kończył się hymnem amerykanskiej młodzieży epoki posthippisowskiej – songiem „We shall over come” śpiewanym przez Joan Baez. Wolnościowe i postępowe idee, o które wówczas walczyła studencka brać na całym świecie, znajdowały rezonans i na naszej „antenie”. Chyba też jako pierwsi w Polsce nadaliśmy w kilkanaście minut po usłyszeniu komunikatu o śmierci Lennona godzinny program poświęcony jego pamięci (na bazie nagrań z naszej taśmoteki).

Niepowtarzalny klimat SAR tworzyły też obyczaje i tradycje, z których każda to temat na oddzielne opowiadanie. Fantazja i pomysłowość Agentów przejawiała się w wielu niekonwencjonalnych formach. Były to między innymi:
– kostiumowe „choinki” (zamiast akademii „ku czci”)
– żywy „wóz reporterski” SAR, który wzbudzał sensację podczas pochodów 1-majowych ( przepuszczały go nawet miejskie autobusy, zwłaszcza podobno wtedy, kiedy to ja „robiłam za zderzak”)

Foto 3: Wóz reporterski SAR na pochodzie 1-majowym (1979)

 

-zwijanie „kalafiora” (biliśmy w tej kategorii rekordy, które dziś można by wpisać do Ksiegi Guinessa)
-SARowiska w Babie Jadze nad Nariami
-okolicznościowe happeningi w klubie „Dlaczego nie?!”
-tradycyjne wigilie, podczas których szczególnie było widać naszą słynną rodzinność. SARmani przyprowadzali swoje dziewczyny, a czasem przychodziły też osoby spoza SARu, zwabione opowieściami o niezwykłości tego miejsca. Staraliśmy się, aby wszystko było „jak w domu”, zawsze więc był opłatek i biały obrus (z prześcieradeł oczywiście), prawdziwa choinka i kolędy, barszcz i karp. W latach chudych był to „karp a la Leszcz”, w tłustych „karp a la Miel” (raz nawet Miel wystąpił osobiście w tej zaszczytnej roli ). W ciężkich czasach stanu wojennego karp został zrobiony z tektury, ale za to miał prawdziwą cytrynę w pysku! Zawsze też odwiedzał nas święty Mikołaj – obowiązkowo z brodą (w tej roli niezastąpiony był Krzyś Nowicki). Obdarowywał wszystkich prezentami za symboliczna złotówkę, ale za to „z jajem”, które polegało na niezwykłym zastosowaniu przedmiotów całkiem zwykłych, zgodnie z załączonymi dowcipnymi instrukcjami. Ileż było przy tym śmiechu, radości i wzruszeń! I poczucia wielopokoleniowej wspólnoty, którą podtrzymywaliśmy przez lata. Później listonosz (często zdziwiony) przynosił widokówki z wakacyjnych wojaży zaadresowane: Kochana Mamuśka Studencka Agencja Radiowa …

   

Foto 4: Na wigilii (1978)

 

Ech, łza się w uchu kręci…(no to se uż ne vrati, Pane Janku). Nie sposób spisać wszystko, co stało się przez lata legendarną „neverending story”. Ale chyba mogę odetchnąć i powtórzyć za olsztyńską Grupą NIEBO:

„A jednak po nas coś zostanie,

co czas zatrzyma na chwilę…”

Kląskadło vel Ciotka

(nieustająca radiotka)

Elżbieta Pietkiewicz