Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Franciszek Trynka


SAR i Gdańsk

 

Pisane w kwietniu 1997 roku, czyli:

  • 50 lat po tym, gdy moi rodzice przyjechali po raz pierwszy do Gdańska,
  • 30 lat po moim rozpoczęciu studiów na Politechnice Gdańskiej,
  • 25 lat po obronie dyplomu.

 

Mój Gdańsk.

Gdańsk. Dla mnie to miasto, to nie tylko SAR, Politechnika. To moje miasto rodzinne. Mam napisać co dał mi SAR i co ja dałem SAR-owi. Dla mnie gdański rozdział w moim życiu, to okres o którym mogę pisać tylko łącznie, a SAR zajmuje w nim poczesne miejsce.

Zaczęło się dokładnie 50 lat temu, gdy mój ojciec – marynarz śródlądowy, rodowity krakowianin, krótko po swoim ślubie, za namową trzech swoich braci przyjechał do Gdańska do pracy. Bracia ojca pracowali dla morza (dwaj w kapitanacie portu Gdynia, a najstarszy pływał 25 lat w PLO). Mój ojciec również pracował w żegludze. Pływał na kutrach dalekomorskich, m.in. na Morzu Północnym. Mieszkaliśmy wtedy w dzielnicy Gdańsk-Dolne Miasto w starej kamienicy z pruskiego muru przy ul. Miałki Szlak 16. Dziś tego miejsca nie można rozpoznać, ale gdy przyjechałem na studia jeszcze stał i mogłem poznać moje miejsce urodzenia i pierwsze miejsce zamieszkania. Gdy miałem 3 lata moja rodzina wróciła do Krakowa. Oficjalnie mówiło się że ojcu nie służył nadmorski klimat. Dziś mój ojciec już niestety nie żyje. Ja mogę jednak z pełnym przekonaniem powiedzieć że nie mógł żyć bez swego ukochanego Krakowa. Tym zaraził również i mnie, miłością i szacunkiem dla zabytków, historii i wszystkiego co jest naszą narodową spuścizną. Dziś mogę powiedzieć że mam dwa miasta rodzinne: Gdańsk i Kraków. Gdańska mojego dzieciństwa nie pamiętam wcale. Całe moje dzieciństwo i lata szkolne to Kraków. Toteż gdy zdałem maturę w krakowskim Technikum Łączności stanąłem przed wyborem miejsca studiów. Wydział elektroniki istniał wtedy tylko na politechnikach w Gdańsku, Wrocławiu i Warszawie. Dwa ostatnie miasta były dla mnie całkowicie obce, zatem mój wybór ze względów osobistych musiał paść na Gdańsk.

I tak znalazłem się po raz drugi w Gdańsku.

W pierwszym podejściu mimo zdanego egzaminu wstępnego nie zostałem przyjęty. Były to bowiem czasy, kiedy oprócz wiedzy dobrze było posiadać jeszcze jakieś punkty dodatkowe np. za pochodzenie robotniczo-chłopskie, lub odpowiednią przynależność. Tych niestety nie posiadałem. Przed niechybnym pójściem w „kamasze” uratował mnie wujek-marynarz, który w samą porę wrócił z rejsu, miał kogo trzeba, no i moje odwołanie zostało pozytywnie rozpatrzone. Mogłem więc zwrócić do WKR-u bilet na wczasy państwowe do Nowego Dworu Mazowieckiego.

I tak zaczęło o się moje 5 lat pobytu w Gdańsku, nie tylko lat studiów, ale lat obfitujących w burzliwe wydarzenia z naszej najnowszej historii. Pierwszy rok wobec braku akademika mieszkałem u wujostwa niedaleko Bramy Wyżynnej. Był to rok akademicki 67/68, rok słynnych wydarzeń marcowych. Pamiętam wiec na Politechnice na który przyjechał ówczesny gdański I-szy, czyli tow. Kociołek. Po nieudanej próbie przekonywania nas do swoich racji został wygwizdany. Wściekły opuścił uczelnię grożąc, że jego noga więcej na Politechnice nie postanie. My zaś przez aklamację przyjęliśmy rezolucję studentów warszawskich jako własną.

Począwszy od II-go roku tj. od października 68 r. zamieszkałem w akademiku, w 16-ce w pokoju 511. Muszę przyznać że studia z jednoczesnym mieszkaniem w akademiku to zupełnie inny wymiar. Jest się przez 24 godziny na dobę członkiem życia studenckiego, a nie tylko przez kilka godzin zajęć. Mieszkając poza akademikiem reszta przepływa jakby obok.

Krótko po zamieszkaniu w 16-ce trafiłem do SAR-u. Audycji sarowskich słuchałem od początku, a po zimowej sesji egzaminacyjnej zgłosiłem się do SAR-u który mieścił się piętro niżej. Pamiętam, że do pracy przyjął mnie nie kto inny jak jedna z legend SAR-u ­ „Dżjzenga”, czyli Witek Godzwon, ówczesny naczelny d/s techniki. Z zachowanej legitymacji można przeczytać że do SAR-u należałem od 1 marca 69 roku. Był to jeszcze w starych pomieszczeniach sarowskich z jednym studiem i reżyserką która jednocześnie służyła do realizacji nagrań emisji i jako amplifikatornia. Krótko potem nastąpiła wielka rozbudowa SAR-u. Stara reżyserka po modernizacji służyła do emisji programu wraz ze starym studiem jako studiem spikerskim. Do celów realizacji powstało nowe, duże studio w pokoju narożnym wraz z nową reżyserką. Obok mieściła się taśmoteka, która pełniła funkcję pokoju przygotowania nagrań, Na owe czasy byliśmy wyposażeni w nowoczesny sprzęt, jak przeciętna profesjonalna rozgłośnia. Wielką zasługą szefów SAR-u było wysupłanie z uczelni sporych funduszy na przebudowę Pamiętam, że zamiarem docelowym tego przedsięwzięcia (niestety nie spełnionym) było uczynienie z SAR-u rozgłośni pracującej dla całej społeczności akademickiej Gdańska. Planowano połączenie z akademikami na Dębowej i z Uniwersytetem. My mieliśmy być bazą techniczną a pozostałe uczelnie miały wzbogacić SAR programowo. Szkoda, że ten pomysł nie został zrealizowany. Jako bywalec akademików na Dębowej wiem, że dziewczyny z AMG zazdrościły nam SAR-u, bo ich radiowęzeł nie dorastał nam do pięt.

My mieliśmy bowiem studyjne magnetofony i stoły mikserskie z Zakładów „Fonia”. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po przyjściu do SAR-u to obowiązkowość i dbałość o techniczną stronę audycji i całego programu. Moje spojrzenie na pracę SAR-u wynika z funkcji jaką zajmowałem. Była to dla nas wspaniała rozrywka, a jednocześnie możliwość poznania techniki. Dla jednych było to hobby, dla innych jak np. Waldka Walczaka pierwszą praktyką w przyszłym zawodzie. Jeszcze inni mogli ujawnić swój talent dziennikarski. Ja również przymierzałem się na uczelni do specjalizacji realizatora akustycznego (była to wtedy elektrofonia). Należało jednak wybrać specjalizację na III roku. Ja wybrałem radiotechnikę gdyż elektrofonia była co drugi rok i na naszym roku miało jej nie być. Potem jednak był i Waldek skorzystał. Ja natomiast w pracy zawodowej trafiłem do techniki nadawczej. Praca w SAR pozwoliła mi poznać tą studyjną stronę pracy radiowców z którymi teraz współpracuję jako pracownik Radiowo-Telewizyjnego Ośrodka Nadawczego w Warszawie. Wróćmy jednak do moich początków w SAR. Pierwszym stopniem wtajemniczenia była funkcja technika. Do jego obowiązków należała biegła umiejętność obsługi magnetofonów, znajomość krosownicy i był on pomocnikiem realizatora. Po okresie terminowania należało zdać egzamin u szefa technicznego i dopiero wtedy można było być wyznaczanym na dyżury. To już zobowiązywało. My będąc na miejscu spędzaliśmy w SAR-ze cały wolny czas, niejednokrotnie zastępowaliśmy gdy ktoś nie mógł przyjść na dyżur. Pamiętam, że największą trudność przy magnetofonie sprawiało tzw. wejście „po słowie”. W dzisiejszej technice radiowej termin zupełnie zapomniany. Więc przypomnę: Magnetofon na którym przygotowywało się audycję miał możliwość płynnego przejścia z odtwarzania na nagrywanie. W razie wpadki spikera, lub innego bzdeta nie nagrywało się wszystkiego od początku. Należało cofnąć taśmę i po ostatnim słwie płynnie przejść na zapis. Klasę dobrego technika oceniało się po tej umiejętności. To wejście musiało być niezauważalne dla słuchacza. Witek często obserwował naszą pracę. Był pedantem technicznym i bezlitośnie tępił wszelkie bzdety. Dopiero po pewnym czasie można było przymierzyć się do stanowiska realizatora. A nie wszyscy do tego się nadawali. Były i takie sytuacje, że przychodzili do nas koledzy z elektrofonii, bo u nas mieli lepsze warunki do ćwiczeń niż na uczelni w pracowni dr Sankiewicz.

Od III roku przeniosłem się do pokoju 416, gdzie mieszkałem do końca studiów. Najpierw z Ryśiem Bylickim, a od IV roku dołączył do nas Waldek Walczak. Mieliśmy więc SAR przez ścianę. W naszym akademiku był taki zwyczaj, że na początku roku odbywało się wielkie sprzątanie. Sami malowaliśmy pokoje, jedynie na końcu sprowadzaliśmy cykliniarza. Nie czekaliśmy więc na gotowe.

Jak już wspominałem braliśmy udział w przebudowie SAR-u. Potem były wielkie porządki, no i przygotowania do normalnej pracy. Ja z Ryśkiem poświęcałem mnóstwo czasu na porządkowanie taśmoteki. Robiliśmy nagrania z płyt. Potem montowaliśmy taśmy rozdzielające rozbiegówkami poszczególne utwory. Nasze nazwiska często pojawiały się na opisach taśm, które na koniec pisaliśmy na maszynie. Zbieraliśmy również taśmy z efektami, które wykorzystywano przy nagrywaniu audycji.

W tym czasie następowała w SAR-ze zmiana pokoleń Naczelnym został Mietek Serafin, Wojtek Andruszkiewicz przewodził realizatorom i technikom, a Boguś Maśnicki konserwatorom sprzętu. Pamiętam, że naszą zmorą z którą właśnie Boguś walczył były trzeszczące tłumniki w konsoletach. Z innych młodych tamtego okresu należy jeszcze wymienić Rysia Banacha, Andrzeja Lamersa, Jacka Więkowskiego, Romka Gałędka. Te nazwiska jakoś utkwiły mi w pamięci. Teraz trochę o programie SAR-u. Przez cał y dzień retransmitowaliśmy radiową „Trókę”, na którą był nastrojony odbiornik w amplifikatorni. Zachowała się moja fotografia z tym odbiornikiem. Później otrzymywaliśmy sygnał z rozgłośni kablem. Było to już profesjonalne źródło sygnału. Nasz program nadawaliśmy dwa razy dziennie. Po południu dawaliśmy pół godziny muzyki, a normalny program zaczynaliśmy ok. 21.30. Zawsze musiał to być płynny miks na konsolecie zgodnie z zasadami sztuki realizatorskiej. Do dziś dźwięczy mi w uszach sygnał SAR-u, początek słynnego standardu granego przez Modern Jazz Quartet na wibrafonie. Program zawsze prowadził spiker, a trwał on często do północy. Sztandarową audycją informacyjną był oczywiście „Dyliżans”. W czasach rozkwitu SAR-u nasz program był dość urozmaicony. Była informacja, publicystyka, muzyka poważna, rozrywkowa, jazz. Pamiętam przychodził do nas Marcin Jakobson i robił ciekawy magazyn muzyczny o dźwięcznej nazwie „Ricki tiki tavi”. Oprócz pracy realizatorskiej ja rónież próbowałem tworzyćaudycje. Razem z Ryśkiem Bylickim robiliśmy audycję rozrywkową „Wieczór po ciężkim dniu”, która rozpoczynała się pierwszymi taktami piosenki Beatlesów o tym tytule. Praca w SAR-ze był dla nas okazją poznania różnych ciekawych ludzi. Pamiętam raz wpadł do SAR-u Jerzy Kosela. Było to po jego odejściu z „Czerwonych Gitar”. Miał ze sobą gitarę. Wzięliśmy go do studia i nagrał kilka piosenek, z których później zmontowałem sympatyczny recital. Sądzę że mogły to być jedyne nagrania, gdyż nigdy później Jurka nie słyszałem. Szkoda, że nie kontynuował dalej pracy artystycznej. W tym miejscu chciałbym wspomnieć jeszcze o Georgiosie Papanikolau. Był to grecki kolega, który studiował o rok za mną, a którego znałem z klubu Hi-Fi w D S 9. Wielki pasjonat muzyki greckiej którą popularyzował m.in. w klubie organizując Wieczór Grecki. Zrobiłem z nim również audycję muzyczną w której tłumaczył czym dla greka jest muzyka, a zwłaszcza jego ulubiony taniec sirtaki. Kilka miesięcy temu zobaczyłem go w reportażu, który zrobił p.Sawidis w Video Studio Gdańsk, a pokazała nasza telewizja. W niedzielę programu w zasadzie nie nadawaliśmy, ale przez pewien czas był nadawany koncert życzeń.

Pracę w SAR-ze cechował swoisty luz. Atmosferę tamtego zespołu znakomicie oddaje zachowana nietypowa fotografia która zachowała się w moich zbiorach. Zdjęcie to zrobił fotograf leżąc na podłodze. Jestem na nim wraz z szefostwem SAR-u. Z tego zdjęcia pamiętam jeszcze Ryśka Bylickiego (w pasie wojskowym).

Niestety beztroskę tamtego okresu przerwał grudzień roku 70-go. Było to bardzo bolesne doświadczenie, którego byliśmy naocznymi świadkami, atmosferę tamtych dni zapamiętam do końca życia. Wszystko zaczęło się od podwyżki cen żywności ogłoszonej w niedzielę 13 grudnia. W poniedziałek zaczął się ruch w zakładach pracy. Wychodząc po zajęciach ok. 14-tej podjechała pod Politechnikę stoczniowa Nysa z megafonem. Usłyszeliśmy, że od jutra zacznie się strajk w stoczni. Od wtorku na uczelni były zawieszone zajęcia. Została ogłoszona godzina milicyjna od 21-ej do 5-ej rano. Pamiętam, że władze uczelni bały się włączenia studentów do tych wydarzeń że nawet chleb dostarczano nam do akademików.

We wtorek rano zebraliśmy się i jakby to było dziś pamiętam kamienną twarz Mietka, gdy mówił: Chwila obecna wymaga od nas najwyższej powagi. Być może już w tej chwili leje się krew…

Z okien akademika widać było płonący Gdańsk. Prorocze słowa Mietka sprawdziły się już następnego dnia. We środę w południe pojechałem tramwajem do Gdańska, chodziłem po zgliszczach dnia poprzedniego. Było mnóstwo wojska. Na Długim Targu z każdej bocznej uliczki wystawała lufa czołgu. Stężenie gazu było jeszcze bardzo duże i czym prędzej wróciłem do akademika, gdyż bardzo spuchły mi oczy.

W czwartek rano obudziły nas jadące do Gdyni czołgi i wozy na gąsienicach. Były dobrze słyszalne, ponieważ nie kursowały kolejki. Tego samego dnia wieczorem specjalne autobusy odwoziły nas na dworzec do pociągów. Nie zanosiło się bowiem, że przed świętami będą wznowione zajęcia na uczelni.

Dla mnie wydarzenia grudniowe, potem sierpień roku 80-go, a następnie rok 89-ty to logiczny ciąg zdarzeń których zwieńczeniem są kupione przez nas cegiełki na rzecz Stoczni. Wracając do moich studenckich gdańskich czasów, muszę stwierdzić że prywatnie mają one dalszy ciąg. W klubie Hi-Fi na wieczorku tanecznym poznałem bowiem studentkę AMG a dziś moją żonę Ewę. Był to 13 lutego 71 roku. Właśnie to z jej osobą wiąże się przyznana mi nagroda „Łączówki” (załączam kopię pisma z autografem Mietka).

Załączam również pierwsze zdjęcie, które zrobiłem mojej dziewczynie nad nasza ukochaną Motłwą. W tym miejscu chwila dygresji. W Gdańsku (tu mam na myśli Trójmiasto) tamtych czasów, można było swobodnie spacerować o dowolnej porze w dzień i w nocy. Robiliśmy nocne spacery po zakończeniu ubawu tj. po 23-ej na Starówkę po których wracało się do akademików o 1 lub 2-giej w nocy. Nigdy nam włos z głowy nie spadł. Dziś ludzie po Dobranocce zamykają się w domach, gdyż można na spacerze zostać pociętym, lub wypaść z pociągu. Gdzie ten dawny Gdańsk.

W tamtym naszym dawnym Gdańsku działo się bardzo dużo. Kino, teatr, opera, taeatr muzyczny, mnóstwo imprez w klubach. Sam jednocześnie z pracą w SAR-ze byłem przez prawie 2 lata realizatorem muzyki na wieczorkach w „Schroniku”. Dziś funkcję taką nazywa się „diskjockey’em”. Nie było wtedy płyt, więc wyłapywaliśmy z radiowej „Trójki” wszystko co aktualnie było na topie.

Moje pierwsze taneczne wtajemniczenie zawdzięczam AKT, który organizował kursy taneczne. Pamiętam również znakomity zespół jazzu tradycyjnego, który towarzyszył nam na uroczystościach, pochodach itd.

Bardzo pożyteczna była w owych czasach współpraca teatrów z uczelniami. Chodzi mi tutaj o organizowane tzw . premiery studenckie, wyłącznie dla studentów, a po spektaklach moża był podyskutować z aktorami i realizatorami przedstawień. Teatr Wybrzeże stał wtedy na wysokim poziomie m.in.dzięki osobie Stanisława Hebanowskiego.

Nie moża w tym miejscu nie wspomnieć o „Żaku”. Właśnie w nim miałem okazję widzieć przedstawienie kabaretu „Stodoła” w którym wystąiła wtedy debiutująca słynnymi „Kasztanami” Magda Umer.

Były organizowane nocne maratony filmowe. No i były nasze Neptunalia. Zachowała mi sięorginalna plakietka z Neptunaliów 1972.

A gdy brakowało funduszy dorabiało się pracując w Techno-Service.

I pomyśleć że doba wtedy miała rónież 24 godziny. Dziś na wiele rzeczy brakuje nam czasu. Widomy dowód na upływ czasu – czytaj: „Człowiek się starzeje”.

Mógłbym jeszcze temat „Gdańsk” ciagnąć długo. Przyszła jednak jesień 72 roku – dyplom – i trzeba był rozpocząć   pracę. Niestety stypendia fundowane, które ja i moja przyszła żona mieliśmy podpisane, spowodowały, że wspólne życie zaczęliśmy dopiero w 75 roku, po odpracowaniu moich trzech lat w Krakowie. Choć za namową mojego wujka-marynarza czyniłem podejście do pracy w PLO. Miałem już wszystkie dokumenty do podjęcia pracy, lecz nie uzyskałm zgody od fundatora stypendium. W ten sposób znalazłem się w Warszawie, tym razem w ślad za żoną- mazowszanką. Znalazłem się zatem w połowie drogi pomiędzy moimi miastami rodzinnymi. Mimo, iż mieszkam już w Warszawie 22 lata nigdy się do niej nie przyzwyczaję. Kraków i Gdańsk to miasta o specyficznym klimacie, miasta z duszą Tego mi tutaj brak, lecz rekompensuje mi to rodzina. Moja żona rónież zachowała w pamięci Gdańsk, jako miejsce najprzyjemniejszych wspomnień do których chętnie wracamy.

 

I tyle moich refleksji na temat „SAR i Gdańsk”.

Z SAR-owskim pozdrowieniem pozostający:

Franek Trynka