CO MI DAŁ SAR?
„Haneczka do sekcji literackiej” – tak zadecydował Wojtek…
Wybrałam się z Matusiakiem – Tusiackim na Kaszuby do Wiela – odnaleźć „ostatniego co tak grał na cytrze” nagrać jego opowieści i oczywiście cytrę. Udało się chociaż nie była to audycja rzucająca na kolana. Zapamiętałam z tego wyjazdu najbardziej mordęgę Tusiackiego dźwigającego stary, ciężki magnetofon…
Pamiętam ogromną tremę przed rozmową w studio z wielkim w tamtych czasach aktorem Andrzejem Szalawskim – słynnym Jurandem ze Spychowa.
To był mój pierwszy i jedyny wywiad z osobą tak sławną. Trema uzasadniona – Pan okazał się zarozumiały, a swój przyjazd do Teatru Wybrzeże nazwał „odpoczynkiem na prowincji”.
Jeszcze wcześniej byłam korespondentem z Festiwalu Teatrów Studenckich w Warszawie. Znowu Jurek Tusiacki ganiał z tym potworem magnetofonem od teatru do teatru , a ja bezlitosna ustalałam marszrutę, a raczej bieganinę. Pora była jesienna, deszczowa, buciki miałam sfatygowane do tego stopnia, że trudno było bez poparzenia zgasić o podeszwę niedopałek papierosa. Owijałam stopy plastikowymi woreczkami, wkładałam mokre pantofle i goniliśmy na następne przedstawienie.
W końcu kupiłam nowe buty i poszliśmy – nomen omen – na „Szewców” Witkacego. Wpadliśmy do teatru już po ostatnim dzwonku, mowy nie było o miejscach siedzących. Nowe buty cisnęły okropnie, w końcu całe przedstawienie stałam na bosaka nic nie widząc spoza co i rusz wybuchającego śmiechem tłumu zasłaniającego mi wszystko. Po spektaklu nie udało się włożyć butów, a Jurek Tusiacki objuczony sprzętem odmówił niesienia mnie na plecach. Nie pamiętam już jak dostałam się do hotelu, ale chyba nie boso…
Któregoś dnia w barze akademickim na Politechnice przy polewanym czekoladą pierniku z marmoladą (żelazne, dyżurne danie tego baru) podszedł do mnie bezczelny młokos Tomaszewski (nie znałam go wcześniej, za to moja koleżanka z pokoju kochała się w nim, a raczej w jego głosie) i zaproponował pracę w sekcji spikersko – lektorskiej, której właśnie został szefem.
Nie był to wprawdzie dla mnie awans bowiem już wcześniej zdarzało się, że koledzy prosili mnie o czytanie ich audycji. Miałam dość niski głos i chyba interpretowałam teksty w odpowiadający ich autorom sposób.
Zgodziłam się zatem wyniośle na propozycję tego bezczelnego młokosa… I tak zaczął się dla mnie najsympatyczniejszy okres „sarowania”.
Powstawały audycje układane na gorąco przez cały zespół zapaleńców. Najbardziej pamiętam prima aprilisową, z królem „otwierającym jedno oko” (tu skrzypiący dźwięk otwieranych drzwi studia) i mnóstwem innych efektów specjalnych, do których pomysły powstawały spontanicznie, a efekty witały salwy śmiechu. Nagrywanie trwało do białego rana. Jak myśmy się wtedy bawili…
Audycja trwała dwie godziny i o dziwo podobała się nie tylko jej autorom i wykonawcom.
Inną, bardzo osobistą i dwuznaczną audycją w moim ówczesnym prywatnym położeniu była humorystyczna wersja „Lilii”. Jeszcze nie zerwałam z poprzednim, a już chodziłam z następnym chłopakiem – a obaj byli sarowcami!
No i „…pani zabija pana…” było aluzją do mojej sytuacji, którą wszyscy dookoła znali oprócz najbardziej zainteresowanego. Nie będę o tym pisała więcej – to zbyt osobiste.
Więc gdyby pytać co dał mi SAR – odpowiem:
– piękne młodzieńcze wspomnienia,
– do dziś trwające, bezinteresowne przyjaźnie,
– męża, z którym przeżyłam już 33 lata (+ trzy lata SAR-u).
Doczekaliśmy się trzech synów i (na razie) pięcioro wnucząt (szóste w drodze).
Czy można to było przewidzieć w barze Politechniki przy pierniku polewanym czekoladą?
Hanka Seweryniuk TOMASZEWSKA
sekcja literacka i spikerska SAR
w latach 1964 – 1968
Słupsk, marzec 2001 r.