„Zesłani” na SAR
Henryk Trzepacz i Jerzy Wtorek
Po „namiętnych” namowach Mietka Serafina nie było wyjścia. Postanowiliśmy odtworzyć czas „naszego” SAR-u. Odtwarzanie zaczęliśmy od żon, Ewy i Eli. Na nasze zapytanie czy pamiętają co robiliśmy w SAR-ze odpowiedź była lapidarna: „chlaliście wódę”. Tym stwierdzeniem dobitnie uzmysłowiły nam, że nawet wydawałoby się wzniosłe czasy postrzegane mogą być zupełnie różnie.
Zaczniemy jednak od wyjaśnienia jak staliśmy się SAR-owcami. Sprawa jest przynajmniej zagmatwana. Dla postronnego słuchacza SAR-u, a takich wówczas było mnóstwo (SAR bawił, budził, usypiał, czyli był z nim cały dzień) wszystko wyglądało dobrze. Jednak w samej Agencji było różnie. Sytuacja była zaogniona i konfliktowa, co wynikało z rządów Białego i Czarnego Referenta (wcześniejszych naczelnych). Ówczesne władze Uczelni chcąc zapobiec dalszej destrukcji w zespole SAR-u zaproponowały nam – ludziom z doświadczeniem w Uczelnianym Parlamencie – przejściowe pokierowanie Agencją. Zostaliśmy przyjęci przez zespół z „dystansem” i chyba jednocześnie z nadzieją, że nie będzie gorzej.
Nasze zadanie było więcej niż trudne, mieliśmy zapobiec dalszej dezintegracji zespołu (dzisiaj, z perspektywy czasu oceniamy, że zespół przetrwałby bez naszej pomocy). Idealną płaszczyzną do osiągnięcia tego celu było 20-lecie Agencji. Obchodziliśmy je hucznie. Dość wspomnieć: wspólne zdjęcie, sadzenie dębu, koncert, bal, maraton pływacki na Helu, koszulki z logo SAR-u (a było to w 1977 roku!!!), a nawet film. Niestety, los tego filmu nie jest nam znany, a szkoda, bo było to znakomite dzieło. My jednak pamiętamy szczególnie jedną imprezę, a to dlatego, że nie doszła do skutku. Był za nią odpowiedzialny nasz przyjaciel, dlatego pominiemy jego nazwisko. Imprezą tą miała być wystawa fotograficzna w hallu GG, przed Aulą PG, zatytułowana „SAR w obiektywie”. O tym, że jej nie będzie dowiedzieliśmy się gdy zaproszeni Goście (Dostojni, kto wówczas żył ten wie kim byli) podążali na jej otwarcie. Na szczęście mieliśmy czym zrekompensować im tę niepowetowaną stratę. Zasłużonym dla Agencji, własnym sumptem, przygotowaliśmy medale 20-lecia. Medal był wykonany z reduktora (SAR-owcy dobrze wiedzą do czego on służy) wypełnionego (na gorąco) lakiem (takim do lakowania butelek), w którym odciśnięty był znak SAR-u. Zastosowana technologia przewidywała użycie, do wyciskania znaku, oleju rzepakowego. A olej, jak to olej nie chciał wyparować. Za to bardzo chętnie z medalu przeniósł się na marynarki i koszule Dostojnych.
Niewątpliwie, zasadniczą inwestycją naszych czasów była amplifikatornia dla osiedla Hibnera (Do Studzienki). Nie wypada tu nie wspomnieć Józka Drozdowskiego.
W SAR-ze poznaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi. Bez względu na to jak się w Agencji znaleźliśmy, jak byliśmy postrzegani przez „urodzonych” SAR-owców – naszych kolegów, chcemy dla potomnych pozostawić ich nazwiska zapisane na papierze. Boimy się, że pamięć już nie ta i że nie wszystkich wymienimy. Wytężając pamięć: Zdzichu Walczak, Krzysiek Nowicki, Marek Duracz, Wojtek Andron, Ewa Zalewska, Grażyna Zubrzycka, Ela Pietkiewicz, Mietek Ostojski, Andrzej Mielczarek, Jasiu Cegła, Krzysiek Bartnicki, Wiesiu Niemociński, Irena, Piotrek Jagielski, Marzena, Boguś Hausman, Krzysio Wielich, Marek Pieprznik, Tomek Osiński, Waldek Płocharski, Krzysztof Walczak, Jerzy Giedrys, Marek Szelewicki, Wiesław Leśniewski, Krzysztof Michalski, Krzysztof Serdeczny, Magda Hołuj, Marek Prusakowski, Wojtek Nowicki, Kasia Brodziak, Andrzej Lamers.
Słowo SAR otwierało wiele zamkniętych drzwi. Niektóre były otwarte cały czas. Nie zdziałalibyśmy wiele gdyby nie starsi SAR-owcy: Julek Wieliński, Witek Godzwon, Wojtek Wójciak.
SAR był dla nas, po okresie działalności w organizacji studenckiej, nowym ciekawym doświadczeniem i wyzwaniem. Dla nas SAR-owcy byli „inni” niż studenccy działacze. Mieli więcej „blusa”, „luzu” i „artyzmu”. Chcieliśmy wprowadzić do tego środowiska trochę więcej „dyscypliny pracy”. Musiało to rodzić konflikty. Na szczęście nigdy nie poszło na noże. Możemy ze sobą rozmawiać, a z niektórymi wspominać. Niech przykładem takiej, ówczesnej rozmowy „na antenie”, będzie załączony tekst Bogusia Hausmana. Jest to odpowiedź na tzw. tekst krytyczny autorstwa Jerzego Wtorka, odczytany wcześniej „na antenie” przez nieco zaskoczonego Bogusia. Jako, że został on mu dostarczony na kilka minut przed emisją (zresztą tak jak wszystkie poprzednie). Tekst ten (niestety nie zachował się) zarzucał zbyt duży luz w prowadzeniu redakcji publicystyki jej szefowi, Bogusiowi.
Bogumił Hausman, Gdańsk 18.01.1977r.
Bajka o Ordynacie Błyskotliwym, Toporze Wielkim i królestwie Lutni
Dawno, dawno, bardzo dawno temu za siedmioma górami, za siedmioma rzekami rozwijało się możne królestwo Lutni. Ludzie żyli tam w dostatku trudniąc się wzbogacaniem kultury i doskonaleniem instrumentów muzycznych. Mieszkańcy królestwa z łezką w oku wspominali czasy, kiedy to nie cesarz władający cała okolicą, a Rada Starszych obierała im króla. Po wygnaniu poprzedniego monarchy, który swoimi intrygami skłócił mieszkańców z utęsknieniem czekano na wiadomości od cesarza. Wszędzie krążyły plotki na temat imienia i pochodzenia nowego władcy. W końcu stało się. Cesarz wyznaczył na króla starego doświadczonego żołnierza, który dowodząc jedną z armii wsławił się w walkach o lepszą przyszłość. Doświadczony to był mąż, znał się na rzemiośle wojennym i swoimi czynami już dawno udowodnił swoją siłę i odwagę. Na imię mu było Ordynat Błyskotliwy, a imię to wzbudzało wśród jego byłych żołnierzy słuszny strach i respekt. Ordynat Błyskotliwy przybył ze swoim wiernym towarzyszem broni, którego zwano Toporem Wielkim. Topór Wielki mimo swojego męstwa i siły uderzenia prawicy niezbyt awansował służąc cesarzowi, ale za to nadrabiał niebywałą odwaga i doskonałą sztuką władania toporem, którym już niejednego przeciwnika celnym uderzeniem w głowę powalił. Mężowi ci przybyli, aby uzdrowić w królestwie atmosferę i przyczynić się do jeszcze większego rozkwitu kultury i sztuki. Sam Ordynat Błyskotliwy w swoim pierwszym wystąpieniu zapewnił, że przejmie cały dorobek kulturowy i tradycję przodków wprowadzając ze swej strony sprawną administrację i wzorowy żołnierski porządek. Świadkowie wystąpienia twierdzili jakoby Ordynat Błyskotliwy z Toporem Wielkim usunęli niepopularnego przewodniczącego Rady Starszych i ustanowili na jego miejsce bardziej zasłużonego i cieszącego się większym posłuchem. Zaczęły się nowe czasy. Władca wraz ze swoim najbliższym współpracownikiem Toporem Wielkim nie znając się na sztuce władania harfą czy lutnią nie wtrącał się do utworów komponowanych przez Radę Starszych, a ta ze swojej strony nie pouczała dzielnych żołnierzy jak władać toporem czy choćby ciężkim obosiecznym mieczem. Wszystko skończyłoby się zapewne szczęśliwie jak na dobrą bajkę przystało, gdyby nie przykry wypadek jaki spotkał przewodniczącego Rady Starszych. Otóż w czasie polowania niespodziewanie spadł z konia i pechowo złamał nogę. Wypadek ten zmusił go do wyjazdu do odległego królestwa sławnego umiejętnościami swoich cyrulików i na długo wyłączył z udziału w wydarzeniach, które miały nastąpić. Rada Starszych została bez przewodniczącego. Ordynat Błyskotliwy jak na mądrego władcę przystało wybrał wśród Rady Starszych następnego męża, u którego zasięgał opinii na temat tworzonych utworów i poziomu artystycznego ich wykonawców. Wybór padł na najstarszego wiekiem Pepina Małego. Pepin Mały był mężem porywczym, znającym się na wszystkim po trochu i pamiętającym bardzo stare dzieje królestwa. Zgrzybiały był już trochę i pochylony, ale nawet mimo sklerozy i starczej przekory otaczał go szacunek przynależny jego wiekowi. Ordynatowi Błyskotliwemu i Toporowi Wielkiemu nie wystarczały opinie przekazywane przez Pepina Małego i sami za wszelką cenę starali się wyrobić sobie zdanie na temat tworzonych w królestwie utworów. W skład Rady Starszych wchodził najmłodszy jej mąż imieniem Bogusz. Bogusz odpowiadał za utwory grywane na bębnach i to spowodowało, że dzielni żołnierze postanowili zwrócić na niego baczniejszą uwagę. Od dawna znali odgłos werbli jakie słyszeli służąc w armii i doszli do wniosku, że grę na bębnach można już ocenić na podstawie rytmu i siły uderzenia. Nie zdawali sobie sprawy, że za rytmem i siłą uderzenia kryje się melodia. Po krótkiej naradzie przy wydatnym współudziale Pepina Małego napisali własny utwór na jeden kocioł. A że sami doskonale znając żołnierskie rzemiosło nie potrafili dobyć z kotła dźwięku, zmusili Bogusza do publicznego odegrania stworzonego dzieła. Odbyło się to na publicznym koncercie we wtorek i od tamtej pory pechowy Wtorek przeszedł do historii. Utwór był tak marny, że nawet biedny Bogusz nie potrafił nic z niego zrobić. Co gorsza na niego jako wykonawcę spadła pierwsza niechęć publiczności. W Radzie Starszych zawrzało. Wszyscy jak jeden mąż potępili skomponowany utwór a wraz z nim dzielnych kompozytorów. Oburzył także fakt zmuszenia przez Ordynata Błyskotliwego i Topora Wielkiego młodego Bogusza do publicznego wykonania tego, mówiąc oględnie, niezbyt udanego utworu. Po burzliwej dyskusji wszystko na pozór wróciło do normy, ale zaufanie mieszkańców królestwa do nowego władcy i jego najbliższego współpracownika wyraźnie zmalało. Wszystkich uporczywie męczyła myśl na którą dziedzinę sztuki spadnie kolejne uderzenia topora.
P.S. Zachowano oryginalną pisownię. Niestety nie udało się nam skontaktować z Bogusiem i tekst ten przekazujemy do druku bez jego zgody, mamy nadzieję, że nam to wybaczy. Trudno żeby takie arcydzieło uległo zapomnieniu.
Nie „wykończyliśmy” SAR-u, jego ster przekazaliśmy w doświadczone usta, „urodzonego” SAR-owca Andrzeja Mielczarka, o którym jest także w tej bajce i wszystko wróciło do „normy”!?
Henryk Trzepacz, Redaktor Naczelny, 1976/1977
Jerzy Wtorek, z-ca Redaktora Naczelnego, 1976/1977.