Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Konrad Lange


SAR i nie tylko

Wspomina Konrad LANGE

1. Początki

SAR – Studencka Agencja Radiowa

Taaa, taaa, taaa, tiii, ta, tiii, ta, tiii,…. jakoś tak zaczynał się sygnał SAR-u. Ni to dzwoneczek, ni to dźwięki dzwonów rurowych. Przenikliwy, przechodzący przez wszystkie ściany i towarzyszący mi przez całe studia.

  Do Gdańska przyjechałem w 1965 r z niedużej wioski położonej pod Lasem Królewskim, w którym pewnie polował Mieszko I i Chrobry, leżącej kilka kilometrów od głównej drogi Poznań – Bydgoszcz między Gnieznem a Żninem. I była to właściwie moja pierwsza, samodzielna wyprawa do wielkiego miasta. Przyjechałem studiować na Politechnice Gdańskiej na Wydziale Budowy Okrętów. Co mnie tu przywiodło? Pewnie jakaś romantyka morza, którego przecież w życiu nie widziałem. Pewnie więc romantyka jako taka.

  Pierwsze dwa lata studiów przeszły mi na dosyć intensywnej nauce – trzeba było się uczyć, bo stypendium, jakie dostawałem, musiało mi wystarczać na utrzymanie – rodzice niewiele mogli mi pomóc. Ale przede wszystkim, to lubiłem się uczyć. I pośród tej krzątaniny, kolokwiów, zaliczeń, wykładów i ćwiczeń ciągle gdzieś towarzyszył ten dźwięk: taa, ti, taa, ti,… czasem jakaś wysłuchana audycja. I od czasu do czasu intrygowało mnie – jak oni to robią?

  Rozpoczynałem trzeci czy czwarty rok studiów, gdy SAR ogłosił nabór nowych członków. Przyjmowano do wszystkich redakcji, ale także do techniki. Zgłosiłem się. Przyjął mnie nieżyjący już niestety redaktor naczelny Andrzej Nowak i po krótkiej rozmowie zgodził się na moją propozycję – dobra, możesz iść do techniki. Organizujemy kurs, to się nauczysz.

I muszę przyznać, że byłem mu za to bardzo wdzięczny: mnie, chłopaka z BO, przyjął do grona speców od techniki. Redaktorem mógł zostać właściwie każdy, kto miał trochę polotu i takiej właśnie humanistycznej smykałki. W technice zaś przede wszystkim byli ludzie z Wydziału Elektroniki, czy z Elektrycznego. Ale mechanik? Zawsze budziłem potem zdumienie u innych, którzy mnie nie znali, a kiedy orientowali się, że nie jestem elektronikiem. A mnie to po prostu ciekawiło. Zresztą tu nie trzeba było być znawcą rozwiązań konstrukcyjnych magnetofonów, miksera czy innych urządzeń, a dźwiękowcem. I tego się uczyliśmy.

2. Nauka

  SAR składał się wtedy z dwóch pionów: pionu redakcyjnego, którym kierował redaktor naczelny całego SARu – Andrzej Nowak i pionu technicznego pod dowództwem Godzwona Witolda Gizengi. Gizenga zorganizował kurs techników obsługujących urządzenia w reżyserce. A w reżyserce najważniejszy był mikser. Było to dosyć duże urządzenie, własnej roboty, w postaci stołu, czy też raczej pulpitu z pochyłą przednia ścianą, w którą zamontowano całą masę przełączników, światełek, dwa wskaźniki zegarowe do ustawiania poziomu dźwięku. Wśród tego wszystkiego sterczała jeszcze cała masa pokręteł, czyli jak mówiliśmy „gał”. Obsługiwać te gały to była właśnie cała sztuka – tak trzeba było nią pokręcić, w takim momencie, z taką prędkością, do takiej pozycji i tą właściwą, aby było… dobrze. Dobrze to znaczy tak, aby słuchacz nie odczuł „uderzenia” dźwięku, zbyt słabego poziomu, zbyt długiej przerwy, albo by jeden dźwięk nie nachodził na drugi. Albo właśnie nachodził – bo tak właśnie trzeba było. Ćwiczyliśmy to wszystko długimi godzinami, najczęściej w niedzielę, bo wtedy studio było wolne. Chodziłem na dziesiątą na mszę akademicką na Czarną, a potem do SARu na szkolenie. Uczułem się miksowania dźwięku.

  Prócz obsługi miksera (dopiero później pojawiła się profesjonalna konsola mikserska, kiedy już właściwie kończyłem pracę w SARze) ćwiczyliśmy nagrywanie na magnetofonie studyjnym. I nie chodziło tu tylko o zwykłe nagranie czegokolwiek na taśmę – chodziło o montaż dźwięku na taśmie przez wgranie w odpowiednim miejscu poprawki lub łączeniu kwestii lektora. Wyglądało to tak. Jeden z nas siadał w studiu przed mikrofonem i czytał tekst. Dwaj pozostali w reżyserce obsługiwali mikser i magnetofon. Lektor czytał powtórnie wybrany fragment tekstu synchronizując się z dźwiękiem nagranym na taśmie, który do chwili włączenia mikrofonu słyszał w studio. Mógł czytać razem z nagraniem, aby utrzymać to samo tempo. Operator miksera w odpowiedniej chwili otwierał mikrofon – pokręcając szybko do odpowiedniej pozycji „gałą”, a operator magnetofonu odpowiednią dźwignią w odpowiedniej chwili dosuwał taśmę do głowicy nagrywającej. Mówiliśmy, że się wchodziło po słowie. Efekt powinien być taki, aby nie dało się zauważyć połączenia tych dwóch nagrań. Najlepiej było to robić na ciszy po jakimś zdaniu. A Gizenga cały czas udając niezwykle surowego nauczyciela wyrokował: źle, źle, jeszcze raz, no teraz może być.

  Pamiętam, któregoś dnia ktoś wpadł na pomysł, aby zmontować w ten sposób dźwięk w pół słowa. Ćwiczyliśmy chyba z godzinę, ale efekty nie były za dobre, nie wychodziło. Zniecierpliwiony Gizenga wreszcie wykrzyknął:

– Łamagi jesteście, nic nie potraficie.
– To zrób to ty – odburknął któryś z nas.
– Pewnie, że zrobię; puść mnie – i zasiadł do miksera.

– Cofnij taśmę, uwaga: startujemy.

Wszyscy zamarli z wrażenia – jaki będzie efekt.

Taśma ruszyła, lektor rozpoczął kwestię, operator magnetofonu dosunął taśmę, Gizenga podkręcił „gałę” – i… ani śladu montażu, wszystko idealnie jak gdyby to było jedno nagranie. Wstał od miksera popatrzył swoimi przenikliwymi oczami dokoła i powiedział – no widzicie, tak to się robi!

Po szkole Gizengi miałem tak wyćwiczone ucho, że jeszcze długo po zakończeniu pracy w SARze rozróżniałem różne wpadki, nieprawidłowe montaże, czy „sklejki” (połączenie przeciętej taśmy magnetofonowej) na antenie Polskiego Radia. Wprawiałem tym w zdumienie moją żonę, która dziwiła się, że można coś takiego usłyszeć.

3. Egzamin

Tak, tak. Na samej nauce się nie kończyło. Po jakimś czasie, chyba z pół roku później odbyły się egzaminy. I nie wiem, czy nie były one, jak to się dzisiaj mówi, bardziej stresujące niż te na Politechnice. Stawało się przed szanowną komisją, której przewodniczącym był zawsze Gizenga. I były pytania z teorii i ćwiczenia praktyczne. A Witek zawsze potrafił wymyślić coś takiego, na czym się człowiek wykładał. Miał do tego niezwykły talent. Wymyślał najróżniejsze awarie, jakie mogą się zdarzyć. I uodparniał nas na to. Uczył zachowania zimnej krwi, logicznego myślenia i podejmowania szybkich decyzji. W radiu nie może być bowiem ciszy (chyba, że jest wyreżyserowana), radio żyje przede wszystkim dźwiękiem.

Po takim szkoleniu redaktorzy mieli do nas zaufanie. Wiedzieli, że kto wyszedł spod ręki Gizengi, ten gwarantuje dobre technicznie nagranie. Nie trzeba się oto martwić – sprawą redaktora jest to, co ma być na antenie, a nie, w jaki sposób to osiągnąć. Chociaż bywało różnie. Niektórzy zajmowali się także drugą stroną, to jest tworzeniem audycji. I tu pierwszym znowu był Gizenga, który między innymi przygotowywał audycje o kobietach. SAR nie była to przecież żadna instytucja, w której wszystko jest uporządkowane, każdy ma wyznaczone obowiązki i je wykonuje za umówioną odpłatność. Tu jak trzeba było, to wszyscy robili wszystko, a nikt oczywiście żadnej gratyfikacji materialnej nie otrzymywał. To była pasja tworzenia czegoś, co chciało się tworzyć.

I to było wspaniałe.

I byli wreszcie tacy, którzy z wykształcenia będąc inżynierami elektronikami u Gizengi egzaminu by na pewno nie zdali; jeden z nich – spiritus movens tego radia zastał potem redaktorem naczelnym.

4. Mój pierwszy reportaż

Któregoś dnia zostałem przydzielony, jako obsługa techniczna, czyli dźwiękowiec do nagrania wywiadu z jakimś bardzo zasłużonym człowiekiem. Redaktorem była Halina, która robiła doskonałe audycje literackie.

Bierzemy magnetofon reporterski, który był większy od dzisiejszego laptopa. Nagrywało się na specjalnych taśmach na szpulach o średnicy około 4 do 5 cm. Idziemy do mieszkania owego pana, już nie pamiętam gdzie to było no i zaczyna się. Halina próbuje rozpocząć z nim rozmowę, a ja mówię, że najpierw trzeba ustawić poziom dźwięku. No dobrze, jak technik wyszkolony przez Gizęgę mówi, że tak trzeba, to widocznie trzeba. Ustawiamy poziom. A potem próbujemy nagrywać. I nagle się orientuję (mam podsłuch przez słuchawki), że na tle rozmowy wyraźnie słychać tykanie zegara.

Co zrobić? Przecież tak nie może być. A wykasować tego się nie da. Przerywam nagranie i niewiele tłumacząc podchodzę do tego zegara. Łapię go, odwracam o 180o, odstawiam nieco dalej i daję znak, że możemy kontynuować.

W oczach starszego pana widzę jakieś zdziwienie, czy nawet niepokój (pewnie o zegar), w oczach Haliny pewien delikatny wyrzut – ci technicy, ciągle coś wymyślają. A nagranie potoczyło się już dalej dobrze bez żadnych niespodzianek.

5. A Szmaja klnie jak szewc

SAR nadawał każdego dnia dwa bloki programowe: pół godziny po południu i jakieś dwie godziny wieczorem. Emisja programu odbywała się z reżyserki. Audycje były wcześniej nagrane i odtwarzane z taśmy, albo realizowane na żywo ze studia, np. wiadomości i oczywiście zapowiedzi poszczególnych audycji. W takiej sytuacji w czasie emisji programu nie było możliwe nagrywanie audycji. Nagrania odbywały się dopiero po emisji, a więc gdzieś od 16.00 czy 17.00 i potem późnym wieczorem po 22.00.

Realizatorzy programu mieli swoje dyżury tak jak emisja – po południu i wieczorem. I te dyżury były wg określonego harmonogramu, wypadało po ok. jednym do dwóch dyżurów na tydzień.

Któregoś dnia miałem dyżur wieczorny. Prowadziłem już wtedy dodatkowo radiowęzeł w akademiku w dziewiątce. Każdy akademik miał swój lokalny radiowęzeł, który przede wszystkim zapewniał nadawanie programu SAR-u, ale i umożliwiał nadawanie własnych audycji.

Wchodzę do swojego pokoju i słyszę audycję Polskiego Radia. Było bowiem tak, że gdy SAR nie nadawał, retransmitowany był program radiowy. Słyszę muzykę, a na jej tle jakiś głos. Najpierw nie zwróciłem na to uwagi, bo było to wszystko stosunkowo cicho. Ale słucham dalej i słyszę znajomy głos – to Szmaja, nasz najlepszy lektor sarowski czyta książkę. Realizował on cykl audycji, które cieszyły się ogromną popularnością – powieść w odcinkach. A że czytał wspaniale, a książki wybierał dobre, to się go słuchało z zapartym tchem. Ale co on tu robi o tej porze? I to jeszcze w Polskim Radiu? I z podkładem muzycznym, który nie pasuje? Nagle słyszę, że przerwał czytanie i leci wiązka przekleństw. Ale taka dosadna i krwista. I w tym momencie już wiem, co się stało.

Szybko podchodzę do telefonu. Każdy radiowęzeł miał bezpośrednie połączenie ze studiem centralnym, właśnie z reżyserką, z której kilkanaście minut temu wyszedłem. Taka „gorąca linia”. Podnoszę słuchawkę i czekam, kto się odezwie:

– Co jest?

– Kajtek?

– Tak. Co się stało?

– Nic nie rób, tylko szybko skręcaj prawą gałę!

 I słyszę jęk rozpaczy. Zaskoczył, co się dzieje.

Nagrywał ze Szmają następne odcinki książki. Waldkowi coś nie szło tego dnia i co chwila się mylił. A jak się pomylił, to albo ze złości, a może w ramach ćwiczeń giętkości języka puszczał sobie solidną wiązkę. I wszystko to szło na antenę zmiksowane z programem radiowym.

Naprawdę za mikserem trzeba było uważać, bo łatwo można było taką gafę popełnić.

Ale wszystko skończyło się dobrze. Może nikt (z decydentów) tego nie słyszał, albo zbagatelizował. Nie słyszałem, żeby z tego tytułu ktoś miał jakieś nieprzyjemności.

6. Co jest w tej paczce?

Nie tylko pracowaliśmy realizując audycje radiowe, albo zapewniając gotowość techniczną studia i wszystkich urządzeń. Prócz studiowania, które dla niektórych było jak gdyby jakimś ubocznym zajęciem przeszkadzającym w pracy w radiu bawiliśmy się. Z okazji i bez. I często przy piwie, które było wtedy w takich fajnych, pękatych butelkach.

Któregoś razu wypadły imieniny naczelnego. I Kajtek wymyślił dla niego prezent. Była to ogromna paczka o objętości jakieś 0,7 m3. Nadszedł wreszcie czas przekazania podarku. Andrzej ucieszył się, ale chyba jeszcze bardziej zaciekawił się, co to może być? Zresztą inni również, bo niewielu wiedziało, co jest w środku. Andrzej rozpakowuje wreszcie paczkę. A co w mniej? Następna paczka, równie elegancko zapakowana tyle, że nieco mniejsza. I dołączone życzenia. No dobrze. Trzeba rozpakowywać następną paczkę. Łyk piwa na zachętę i dalej – rozwiązać tasiemki, odpakować papier i… znów to samo: życzenia już inne i paczka jeszcze mniejsza.

Tak było czternaście razy. Andrzej już zwątpił, czy w ogóle cokolwiek jest tam zapakowane. A papierów zrobiło się tak dużo, że nie było możliwości poruszania się i znalezienia następnej butelki piwa. Aż w końcu udało się – w ostatniej paczce była mała błyszczka do łapania ryb – Andrzej był bowiem zapalonym wędkarzem.

Radości i śmiechu nie było końca.

7. Studio ze styropianu

Gizenga nie tylko był tym, który potrafił utrzymać i szkolić obsługę techniczną na wysokim poziomie. Był tym, który to wszystko od strony technicznej wymyślił, miał szerokie spojrzenie i wizję przyszłości. I konsekwentnie to, co sobie zamierzył, realizował, zapalając do swoich pomysłów innych i co najważniejsze, ówczesne władze.

I tak gdzieś na przełomie lat 60 i 70 zamierzył przebudowę studia.

Wytłumienie ścian było wcześniej zrealizowane płytkami pilśniowymi z perforacją, a sufit był wyklejony wytłoczkami do transportu jajek. Rozpoczęła się przebudowa. Reżyserkę od studia oddzieliło nowe okno z grubymi, ustawionymi pod odpowiednim kątem podwójnymi szybami. Na ściany założono profesjonalne płyty wytłumiające, których produkcję specjalnie do tego celu Witek zdołał gdzieś uruchomić. O całej instalacji i okablowaniu nie wspominam. Pozostało wytłumienie sufitu. I tu pomysł Gizengi był nadzwyczaj prosty, ale i skuteczny.

Przychodzę któregoś dnia do SARu, a Witek prosto do mnie:

– Ty podobno masz coś wspólnego ze stocznią?

– Tak, mam tam praktykę.

– A na stoczni widziałeś styropian?

– No pewnie, używa się go do izolacji.

– A wiesz jak się go tnie?

– Oczywiście, podgrzanym drutem stalowym.

– W takim razie zajmiesz się tym. Potrzeba nam na wytłumienie sufitu takich styropianowych brył w kształcie klinów. I to będzie twój udział w przebudowie studia.

Walczyłem z tym styropianem chyba ponad miesiąc. Rano do stoczni na praktykę, a po południu do studia. Pamiętam, całe studio praktycznie było moje – tylko styropian i ja. Naciąłem tego styropianu prawie na cały sufit. Na koniec pomógł mi, zdaję się Wojtek „Kędzior”, bo miałem już naprawdę dość.

8. Jaś daje koncert

Jak już wspomniałem, mniej więcej w tym samym czasie co budowa studia rozpocząłem prowadzenie radiowęzła. Realizowaliśmy tam razem z Adamem czasem jakieś własne programy dotyczące naszych spraw wydziałowych, albo też domu studenckiego. Pamiętam, że pierwsza audycja (dotyczyła chyba wieczorków w naszym klubie) spotkała się z takim odzewem, że nas to zaskoczyło. Z pół akademika chciało zabrać głos.

Mieliśmy wspólnego przyjaciela, Jasia. Lubił do nas przychodzić, chodziliśmy zresztą wspólnie na rajdy. Ale też bywało, że przyszedł, posiedział i… zasypiał. Trochę nas to bawiło, trochę denerwowało. Któregoś dnia przyszedł nam do głowy pomysł…

Popularni byli wtedy Beatlesi. Radio dawało cykliczne audycje z nimi, a niektórzy koledzy systematycznie zbierali te nagrania. Z niektórymi kolegami zresztą był kłopot, bo jak się podłączali do sieci, to ją zwierali i inni nie mogli wtedy słuchać audycji. Musieliśmy w takich wypadkach interweniować.

Pomyśleliśmy sobie, że i my mamy do dyspozycji wspaniała orkiestrę. Może to będzie przebój? Zapowiadam więc któregoś wieczoru, że za dwa dni puścimy specjalne nagranie zespołu jakiego jeszcze nie było. Będzie to niespodzianka dla fanów muzyki. Zapowiedź kilkakrotnie powtarzamy. Wszyscy czekają z niecierpliwością. Nadszedł ustalony czas. Uruchamiam taśmę i najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej, aż mury się trzęsą, chrapie nasz Jaś. Żeby utwór nie był anonimowy podajemy: kompozycja, aranżacja i wykonanie Jaś Bernatowicz. A Jaś nic nie winien smacznie sobie spał.

Nam za to spokoju nie dano. Za chwilę łomot do drzwi, otwieram, a to Zbyszek, który miał wszystkie nagrania Beatlesów prawie nie może ustać ze śmiech: sprawiliście mi niezły kawał, tak czekałem na to nagranie, włączyłem magnetofon, a tu taki numer.

9. Magnetofon naprawiony na odległość

Któregoś wieczoru wyszedłem na chwilę na korytarz i widzę, że ktoś wymienia bezpieczniki w tablicy rozdzielczej. Zwykła rzecz – przepaliły się, to je wymienia.

Za chwilę przychodzi do mnie zmartwiony kolega. Słuchaj – mówi – może byś przyszedł i coś nam poradził, bo zepsuł się magnetofon. Dobrze – mówię – za chwilę przyjdę. Poszedłem za pięć minut i widzę, że cały magnetofon został rozebrany. Myślę sobie – po co? I pytam:

– Dlaczego żeście go rozebrali?

– A bo chcieliśmy ci ułatwić pracę, i już go rozebraliśmy, aby tobie było łatwiej zajrzeć do środka i ustalić, co się stało.

– W takim razie złóżcie go, a ja za 10 minut przyjdę i go naprawię.

Widzę, że nie dowierzają, więc powtarzam:

– Złóżcie go, dopiero wtedy będę go naprawiał.

Widzą, że nic nie wskórają, więc zabrali się za składanie. Wróciłem za dziesięć minut. Widzę, magnetofon złożony. Włączyłem go do sieci, uruchomiłem i mówię:

– Gotowe!

– No, ale co mu było? Co zrobiłeś?

Postanowiłem zachować się dalej jak mag czy guru i odpowiedziałem:

– Trzeba mieć tu, a nie tylko tu.

Pokazałem na głowę i mięśnie rąk nie wyprowadzając ich z niewiedzy.

 Po prostu przez chwilę nie było napięcia w sieci i magnetofon przestał działać. A koledzy poczytali to za uszkodzenie.

10. Moja jedyna audycja muzyczna

Moje związki z SARem stawały się coraz luźniejsze. Kończyły się studia, rozpoczynała się praca. Zaangażowałem się wtedy w pomoc niewidomym. Czytaliśmy im książki i prasę. Czytaliśmy, a ja nagrywałem na amatorskim magnetofonie, który zresztą spółdzielnia niewidomych udostępniła nam do tego celu. Potem ktoś zawoził taśmę i tam w zakładzie odtwarzano im ją.

Były to czasy Marka Grechuty i zespołu Anawa. Bardzo lubiłem (lubię zresztą do dziś) tą muzykę. Postanowiłem podzielić się z nimi tym moim zauroczeniem. Propozycję chętnie przyjęli. Nagrałem z płyty na taśmę wybrane utwory i przygotowałem sobie do każdego utworu komentarz. Skorzystałem tu z doświadczeń w SARze, często bowiem nagrywałem audycje muzyczne i wiedziałem jak to się robi.

Przygotowałem się na występ półgodzinny, ale na wszelki wypadek nagrałem na taśmie wszystkie utwory. Niewidomym tak spodobała się ta muzyka, że nie podarowali; odtworzyć musiałem im cała płytę.

 I jeszcze jedna rzecz. Związana z czytaniem na taśmę.

Kiedyś przy czytaniu jakiegoś tekstu przygotowywanego dla niewidomych trzeba było powiedzieć słowa „kocham cię”. Audycję przygotowywaliśmy we trójkę: ja, moja obecna żona, wtedy jeszcze powiedzmy koleżanka i jej koleżanka. I „kocham cię” miałem powiedzieć ja. Ale jakoś nie mogłem w ich obecności powiedzieć tych słów. Ustaliliśmy, że powiem je sam, do mikrofonu. One wyszły, ja nagrałem tekst.

A potem to już jakoś tak się stało, że magnetofon nie był potrzebny, aby je powiedzieć do jednej z tych dziewcząt, by stała się moją żoną.

 

Pod presją czasu i Mietka Serafina z zakamarków pamięci wydobył Konrad Lange