Światowy SAR-wis nadaje …
Na początku był John Peel, nieżyjący już, legendarny prezenter BBC. Chyba pod koniec 1984 r. dowiedziałem się, że był/jest ktoś taki. Nie wiedziałem czy jeszcze żyje i bardzo się zdziwiłem, że można słuchać u nas jego audycji. Ale szybko się dowiedziałem, znałem wtedy trochę angielski, no i na początku lipca 1985 r. zacząłem nałogowo słuchać muzyki, którą puszczał.
Początki były ciężkie. Po pierwszym wieczorze następny przespałem, ale potem było lepiej. Notowałem nazwy tych zespołów, tytuły, adresy, no i to się przydało. W sierpniu 1988 r. w Sopocie wystąpił amerykański zespół Swans, który znałem z Peela. Poszedłem pogadać z nimi po koncercie i pamiętam jak dziś słowa (chyba) basisty do technicznego: „Give this guy a 12-inch and a T-shirt.” Nieważne, że tę płytę potem z kimś zamieniłem, a koszulkę zniszczyła przy prasowaniu Izabela z Sopotu – tak się zaczęło.
Wtedy uważałem, że tylko niektórzy mogą mieć prawdziwe płyty, np. didżeje. Ale po miesiącu dostałem od Swansów trzy prawdziwe zagraniczne płyty. Postawiłem je w akademiku na widocznym miejscu i widziałem jak skręcały kolegę Stacha z zazdrości. Zacząłem myśleć jak by to zrobić, żeby mieć ich więcej, i postanowiłem pójść do radiowęzła, czyli SAR-u, i poudawać radiowca.
Kołchoźniki mieliśmy w każdym pokoju i czasami się ich słuchało. Kumple słuchali częściej, ja akurat niewiele, choć niedawno znalazłem kilka wzmianek w notatkach, że zaliczyłem np. jakieś „Carmina Burana”. Wolałem jak leciała Trójka, bo moje kochane radio „Irena” czasem było zajęte nagrywaniem czegoś z Dwójki (na równie uwielbiany superodrzutowiec ZK-147). Gdy odzywały się w kołchoźnikach studenty, uważałem, że zakłócają odbiór. Raz czy dwa wziąłem udział w zakłócaniu odbioru przez wewnętrzny akademicki radiowęzeł „Mix” (DS 2 UG), m.in. przypadkiem opowiadałem o Rayu Manzarku i jego płycie z „Carmina Burana” – nie ma o czym mówić.
Prawdziwym początkiem był październik 1987 r. Zebrałem się na odwagę, wziąłem cenne płyty i poszedłem do SAR-u. Dziwnie się ci ludzie patrzeli, nie wiedziałem dlaczego. Zacząłem im opowiadać jaka to ciekawa muzyka, co tam przypomina i że można by to nadać. Najpierw przekonywałem niejakiego Tomasza Usewicza, a potem jakieś szersze grono, m.in. z samym Waldemarem Płocharskim. Też się zagadkowo patrzył spoza swych tajemniczych szkieł, ale w końcu sparował mnie z tym Usewiczem, który miał się mną zająć. Parę lat później kolega Igor Garnik opowiadał, że wtedy prawie każdego nowego podejrzewano, że może jest emisariuszem tajnych ośrodków wiedzy naukowej i nie tylko. Ale zaraz ustaliliśmy, że musieli się szybko kapnąć, że ktoś, kto słucha i gra taką muzykę, nie może być z SB.
Różna to była muzyka, bo postanowiłem, że nie będę dublował innych. Wydawało mi się to rozsądnym pomysłem, ale szybko okazało się, że tej nieznanej muzyki (zwanej wtedy niezależną) są potworne wagony, a czasu antenowego mało. O tym później.
Mogę powiedzieć, że miałem dwa debiuty. Przez parę tygodni pichciliśmy audycję muzyczno-poetycką z fragmentami jednej z tych płyt, które miałem. Była to świetna płyta grupy Skin pt. „Blood, Women, Roses”. Wybrałem z niej 5 czy 6 utworów, które układały się w jakąś nibyhistorię. A ponieważ były dosyć wolne, wymyśliłem dograć do nich drugą warstwę tekstu i polskie tłumaczenia. W oryginale śpiewała wszystko pani z zespołu, po niej ja w tle powtarzałem tekst mym męskim głosem, a po mnie odgrywali jakby scenkę, już po naszemu, pan z panią. Byli to Irek Pliszka i Gosia Bociąg. Wszystko się jakoś pomieściło, dodaliśmy parę efektów i zmiksowali. Efekt musiał być na skalę ponadregionalną, bo dostałem za tę audycję nagrodę za debiut sezonu (drugie ex aequo zdobył Jacek Naliwajek, później gwiazda mediów).
Ale zanim ta moja śpiewogra, nazwana „Opowieścią bez tytułu”, poszła w eter, miałem okazję zrobić pierwszą audycję muzyczną. Poznany świeżo, a niespełniony potem jako redaktor, kolega Jacek Lenkiewicz dostarczył płytę Nico – „The Blue Angel”, a ja stworzyłem do niej fachowy komentarz, który też niezbyt przekonująco odczytałem z kartki do mikrofonu. I to poszło najpierw i zapoczątkowało tę najpoważniejszą działkę mej SAR-owskiej twórczości. Niewątpliwie łatwiejszej, szybszej i przyjemniejszej – tak jak tamte czasy w ogólności i w szczegółach.
Po wybitnym debiucie spłodziłem jeszcze jeden poetycki pasztet. Wiersze wziąłem ze zbiorów niezapomnianej Kaliny Mielke, muzyka pochodziła z płyty Tones On Tail, którą był posiadł redaktor Klaudiusz Płatkiewicz. Był to długi utwór „Rain”, dodatkowo wydłużony w studiu przez realizatorkę (nazwisko zaraz znajdę w notatkach albo w pamięci). Drobiazgowo wyselekcjonowane teksty, zapomnianych teraz niestety twórców, bo ich nie zapisałem, czytali Joanna Pacana i Jacek Lenkiewicz. Całość nazywała się „Ostatnia stacja: deszcz”, tytuł wymyśliłem na szybkiego, bo i realizacja odbywała się w pewnym pośpiechu. Tej erupcji wyobraźni nikt nie zrozumiał, audycję skrytykowano, puszczono dwa razy, a potem własnoręcznie ją zutylizowałem. Dziś bardzo żałuję, ale ulegał wtedy człowiek opiniom innych, nieśmiało się przebijał, no i czasy były heavy.
Zająłem się więc samą muzą. Średnio raz na tydzień kleciłem audycję cirka półgodzinną, z przewagą muzyki, najczęściej jednego wykonawcy. Standardowo puszczałem pół płyty plus jeden utwór na zapowiedź lub dla przypomnienia. Czasem był to tylko wybór nagrań z jednej płyty, rzadko składanka. Pamiętam, że dawałem grupy Squeeze, Pixies, Pussy Galore, World Domination Enterprises, wspomnianych Skinów, ale też np. Bhundu Boys z Zimbabwe (płyta Sergia Leao) albo Holgera Czukaya z kolegami. Wszystko było nagrywane na taśmę przed emisją. Potem się puszczało raz albo dwa i na tej samej taśmie nagrywało audycję następną. Niemal nic się nie zachowało, no bo takie były czasy. Nie o to też chodziło. (Magda Brzeska się chyba nazywała tamta realizator – przypominam sobie. Paliła jak smok.)
Mam za to różne papierki z tych działań, brudnopisy, notatki, koszulki do taśm itp. i mogę samokrytycznie powiedzieć, że pisałem świetne komentarze. Myliłem się rzadko (wokalistę Pixies posądziłęm o bycie kobietą), tryskałem dowcipem, wiedzą i pasją, ale nie potrafiłem tego jednak przekazać na drugą stronę eteru. Były też powody niezawinione przeze mnie: muzyka była nieznana, a czasem nieco niestandardowa. Starałem się tak opowiadać, by ktoś normalny mógł coś z tego skojarzyć – słabo szło. Na kolegium najczęściej podsumowywano te wysiłki w taki mniej więcej sposób: „No, Cholcha jak to Cholcha. Dużo nieznanych nazwisk i nazw zespołów.” Przysłowia mądrością narodów, powiem krótko.
Ale to mi nawet specjalnie nie robiło. Kwestia wiary niewątpliwie. Gdybym był muzycznym ateistą, pewnie spasowałbym szybko. Raz przeszedłem się wzdłuż akademików przy Wyspiańskiego akurat w czasie emisji mej kolejnej świetnej audycji, żeby posłuchać jej rezonansu w kosmosie. Hm… Nie był nadzwyczajny: z jednego okna na parterze w DS 5 dobiegała jednak moja twórczość. Pokój był ciemny, nie wiem czy słuchali, czy może wyszli i zapomnieli wyłączyć zbędny odbiornik energii elektrycznej. Właściwie to nie mam pretensji, bo była to audycja z młodym i obiecującym wówczas perkusistą trójmiejskim Piotrem Suttem. Akurat to jedyna, która ocalała, bo pojechaliśmy z nią na przegląd do Wrocławia – Marek Szajder (obecnie Radio Koszalin) i ja – gdzieś w maju 1988 r. Fajnie było, mieliśmy najlepszą audycję w konkursie, ale o tym nikt się nie dowiedział.
Wiara to jedna sprawa (a moją wiarą był John Peel – prawdziwy JP 1), a druga to tak zwana prawda czasu, prawda eteru. W tych latach kołchoźniki wychodziły z mody. Na polibudzie studenci-żebracy, ale pany kupowali sobie coraz lepszy sprzęt zwalczający ciszę i jakiś radiowęzeł im zwisał. Wchodziły kompakty, a z nimi różne Moderny Talkingi, które ten prawdziwy pałer w sobie miały, zwłaszcza jak odkręcić je na full. Wsłuchiwanie się w dziwne dźwięki z magicznej skrzyneczki – dajcie spokój. No, tego nie szło przeskoczyć choćbyśmy pękli.
Ale z piątej strony, było miło, bo się człowiek obeznawał z tajemnicami tej ciemnej strony sita, leczył nieśmiałość, szpanował, płyty dostawał i kulturę inhalował pełnymi, niezanikotynowanymi płucami. Bardzo se to chwalę, niczego nie żałuję, wiele się nauczyłem i wiele zawdzięczam temu splotowi przypadkowych zawirowań po Wielkim Wybuchu, jakim był – cześć jego pamięci – dawny SAR.
Jak mówię, lata były niełatwe. Gdzieś do końca 1989 r. robiłem te szumy, które nazywały się uroczo „Zza muzycznego horyzontu”. Przełom dla mnie nastąpił na początku następnej dekady. Wymyśliłem, że puszczę najlepsze kawałki ubiegłego roku w jednej całowieczornej audycji. No, tego nie szło nagrać wcześniej, więc musiałem zasiąść za mikrofonem jako ten żywiec. Przygotowałem się duchowo, fachowo i technologicznie. Zebrałem co miałem, zrobiłem precyzyjną rozpiskę z numerami: tu kawałki z płyt, tu z taśmy, a tu z kaset. Tę skróconą tabliczkę mnożenia pokazałem realizatorowi Markowi Iwanowskiemu – jego minę mam do dziś zapisaną na miękkim dysku, ale szybko się dogadaliśmy, bośmy obaj ściśli kolesie. Jakoś to poszło. Stresa miałem przez godzinę, potem wrzuciłem luz. Zauważono to na kolegium, szlabanu nie było. Był przełom.
Parę miesięcy później poszedłem jeszcze kawałek dalej. Nie pamiętam już czy z lenistwa, czy w ramach precyzyjnego planu nie przyniosłem komentarza na kartce i postanowiłem improwizować do mikrofonu podczas nagrania. Realizujący wtedy Marek Szajder zdążył mnie chyba wielekroć przekląć, ale na kolegium stwierdzono: „zrobił wielki krok do przodu”.
I byłoby fajnie, ale wmieszała się w to wszystko tak zwana rzeczywistość: ubywało chętnych do SAR-u. Ludziska zaczęli wtykać swe ręce we własne sprawy i myśleć jak tu zarobić, nawet na czymś takim jak radiowęzeł. Roku jednego nowe twarze dostały się pod opiekę Iwonie Pietryce i nastąpiło „od-młodzenie” SAR-u, bo z dwudziestu paru na początku został się tylko jeden nowy ktoś.
Skutkiem tego program się uprościł. Teraz każdy mógł cały wieczór siedzieć i nadawać, bo tyle było szanownych redaktorów. Przez jakiś czas miałem dyżury w co drugi piątek – na zmianę z red. Wojciechem Szalkiewiczem, też gwiazdą mediów i salonów teraz, zwłaszcza warmińsko-mazurskich. Nie był to idealny układ, bo on nadawał piosenkę studencką, a ja publicznie głosiłem, że i kary śmierci nie zamieniłbym na dożywocie a gitarą i z piórem. W piątki też jednak ludzie mieli chęć na bardziej seksowne rozwiązania zagadnień brzegowych z parametrem t niż słuchanie radia, więc dużo mocy nadawczej poszło się w eter. Ale za to mogliśmy szaleć i eksperymentować, często nieświadomie i niechcący, np. mylić kawałki, puszczać płyty na różnych prędkościach albo mówić „Dobry wieczór” na koniec programu, co mi się zdarzyło.
Po dalszym przerzedzeniu ekipy miewałem nawet jeden cały wieczór w tygodniu – od 21-ej do mniej więcej tej chwili, kiedy to już nikt nie kontrolował zbyt dobrze swych ruchów. Wtedy puszczaliśmy jeszcze płytę w całości, realizator odlatywał, ja sprzątałem rejon i też szedłem spać, często w małym studiu, gdzie fantastycznie się zasypiało po pracowicie spędzonym dzionku. Nie powiem, bywało to też męczące. Gdy przez dłuższy czas nie było przerwy w tym kieracie, czułem się słabo. Przygotowanie jednego ok. 4-godzinnego programu muzycznego zajmowało mi cały wolny czas w tygodniu. Zajęcie idealne dla masochisty.
Ale były też tego plusy dodatnie, czyli płyty, sława, kontakty krajowe i zagraniczne. Bardzo pomagał mi red. Przemysław Mroczek z Koszalina, wówczas błędny rycerz muzyki niezależnej. Wymienialiśmy się towarem, którego stopniowo było coraz więcej. Do tego dochodziły kontakty lokalne oraz archiwum SAR-u, bo nie wszystko, co pchaliśmy w eter, było nowe. Zwykle dzieliłem program na cztery części: nowości, skojarzenia prezentera, archiwum i płyta w całości. Zdarzały się też wyjątkowe historie. W okolicy Wielkiej Nocy 1992 r. nadaliśmy sławną później „Trzecią Symfonię” Henryka Mikołaja Góreckiego – i to z kompaktu. Jako pierwsi w kraju graliśmy zespół The Orb, bo już na początku 1990 r. dostałem ich płytę (via John Peel). Innym razem nadałem całą podwójną płytę „Daydream Nation” grupy Sonic Youth, z tłumaczeniami tekstów oraz przerywnikami w postaci wierszy Joli Grabowskiej, mej niezapomnianej koleżanki ze studiów. Całość zmieściła się na kasetę C-90, niestety nie przetrwała. Realizator tego wydarzenia Tomek Chrul podsumował je dość krótko: „Takiej muzyki mogę słuchać 15 minut w tygodniu. Nasłuchałem się do wakacji.” I wymiksował się z moich audycji.
Czasy to były – wiadomo jakie, ale nie pozbawione też sukcesów. W ostatnim roku kołchoźnikowego SAR-u (1991/92) ściągnąłem do studia kilku młodych, pięknych i ambitnych indywidualistów, z których w działalności radiowej najowocniej zaznaczyła się tzw. grupa elbląska: Rafał Tomczyk, Adam Minkiewicz i Krzysztof Jaworski. Nie wątpię, że Krzysiac, obecnie podpora Radia El, także serdecznie hołubi w sobie wspomnienia tych dni wspaniałych, jak to śpiewają Zbigi Wodecki i Krysia Prońko. „Świat wtedy był nasz, świat cały…”
Jak mówię, załapałem się na ostatnie lata SAR-u. Na wiosnę 1992 r. już ostro fermentowało. Zakupiono nowy sprzęt, zgromadzono kapitał, w tym ludzki, i w sierpniu odpaliło radio AR-net. Wielkie nadzieje, dużo szumu, spora emisja energii w eter. W pierwszym tygodniu miałem prowadzić na spółkę z redaktorem Mariuszem Beyrowskim 6-godzinny program wieczorny. To dużo, myślałem, i wziąłem do pomocy Marcina Borchardta, późniejszą – i byłą już – legendę elbląskiego radia. Przed programem „Bayer” z zaskoczenia oznajmił, że mam zrobić cały program, bo coś tam. A już myślałem, że usłyszę w końcu go w akcji … No, było nas dwóch i poradziliśmy sobie, ale mocno graliśmy na czas do tej drugiej w nocy: The Orb, Main, pewnie też dużo innych szumów.
W trakcie tego historycznego wieczoru zszedłem do Beyrowskiego i powiedziałem mu kawałek prawdy. On na to: „Jeśli chcesz tu pracować …” „Ale kto mówi, że ja CHCĘ tu pracować. Ja się czuję wrobiony!” I zrezygnowałem, chociaż program oczywiście dociągnęliśmy do końca. Nie był zły. Nawet zadzwonił słuchacz – Paweł Szczepański z Gdyni – którego poruszyła muzyka Psychic TV, a dokładnie płyta „At Stockholm”. Muszę też powiedzieć, że zapłacili mi za ten wieczór i dostałem całe 225 tysięcy starych złotówek, które też wziąłem i nie żałuję. Dodatkowo był to jak na razie mój jedyny prawdziwy dzień w pracy, bo mnie jakoś nie wciągnęło.
Ale to nie miał być koniec, bo w ramach AR-netu planowano audycje studenckie w ilości godzina dziennie. Ruszyły od listopada chyba, ja dostałem czwartek 19.00-20.00. I fajnie było. Czas jakiś wkurzałem co marniejszych arnetowców i raz Jacek Zawadzki się wściekł i walnął mi: „Ale jak ty będziesz miał swój program, to będę słuchał od początku do końca!” Tak wypadło, że on miał wtedy dyżur realizatorski. Przeleciała ta godzina, pełna wrażeń i zawirowań, ale sztandar, że tak powiem, cały czas trzymałem wysoko. „Niezłą audycję zrobiliśmy razem”, powiedziałem szczerze Zawadzkiemu, z uznaniem za wkład.
Z tą studencką godziną był chyba problem. Codziennie było inaczej. Może leciała tam jakaś normalna piosenka studencka i aktualności, u mnie była tylko muzyka, ta małozależna. Zaś we środy pod hasłem „Pitu pitu czyli kicz aż ścieka” szaleli legendarni trzej elblążanie, z pomocą elblążanek Anny Pankowskiej i Anny Bryk, i również bez specjalnych zahamowań. Więc chyba w końcu ktoś z AR-netu tego posłuchał i wywalili wszystkich. Było to na początku stycznia. I to był koniec SAR-u. Potem jeszcze krótko sami arnetowcy-studenci, m.in. Robert Kantereit, Małgorzata Kostanecka primo voto Motyl, robili imitację programu studenckiego i brali za to kasę, ale szybko się znudzili i szlus.
Zaś symbolicznym końcem SAR-u jest dla mnie niedziela 17 kwietnia 1994 r., dzień, który pamiętam dobrze. Wracałem wieczorem od niezapomnianej Katarzyny (jutro urodziny, pozdrawiam), bo tak zdecydowała jedna miła pani, i szedłem nocować do DS 9, zdaje się. Zdążyłem w ostatniej chwili, bo arnetowcy sprzątali rejon i wywalili do kosza pamiątki i archiwalia SAR-u. Zabrałem co się dało i póki co mam.
A po tamtych klockach zrobiło mnie się żal, ale nie siebie, tylko tej muzyki i wprosiłem się do audycji Adama Czajkowskiego na pół godziny (minus wiadomości) we wtorki o 23-ej. Urozmaicałem jego program przez parę miesięcy – 10 audycji zrobiłem, a.pękło gdy nadałem grupę Hilt (z kasety Jaworskiego i płyty Jarka Drążka). Zbajerowałem realizatora, że mam zgodę naczalstwa na puszczenie tego. Muzykę skomentowano potem tak: „Obudziłeś wszystkich taksówkarzy we Wrzeszczu” oraz „Każdy, kto w AR-necie wtedy nie spał, poszedł sprawdzać czy mu się sprzęt nie zepsuł.” Cóż, znów byłem pionierem.
Jeszcze wyprosiłem audycję pożegnalną, w której poleciał boski zespół God. Wszystko zapodałem jako połączoną listę przebojów Radia Maryja i Radia Plus: na pierwszym miejscu God, na drugim – God, na trzecim i dalej – też.
Potem miałem inne zajęcia i dużą przerwę. Od sierpnia do Gwiazdki 1994 r. robiłem krótkie wejścia w niedzielnym programie Wojtka Namiotki i opowiadałem o ciekawych książkach. Zaczęło się od Canettiego, bo akurat umarł, a na koniec był zdaje się Beckett. Łącznie 17 miniprogramów, które mnie chyba zmęczyły. Potem już było z górki: parę audycji z Robertem „Ahmedem” Burnsem w AR-necie, kilka prób w Radiu „Sfera” w Toruniu i dwa czy trzy programy w Radiu El, w którym jeszcze w 1992 r. się zjawiałem i miałem kumpli. Elbląg, czerwiec 1997 r., audycja o Nicku Cavie połączona z promocją książki o nim – taki był koniec.
Dziesięć lat za sitem – jak jeden dzień. Opowiadać można bez końca, więc przepraszam, że się streszczę. Były to inne czasy i inne miejsca. Kto tam nie był, nie zrozumie. SAR-u nie ma, a większość sarowców robi już dziś co innego, dawno ich zresztą nie widziałem. Przepraszam, przegapiłem spotkanie na 50-lecie, to uwiecznione w „Wyborczej” odwróconym zdjęciem, które kiedyś pewnie będzie taką legendą jak „odwrotka” bokserów dla filatelisty. Ale chętnie wpadnę na każde następne.
Ja również robię teraz „co innego” – siedzę w książkach, a muzyka mnie ostatnio męczy. John Peel umarł w październiku 2004 r. „zostawiając nas w rozpaczy tej bezbrzeżnej”. Kto wie, może wróci przy końcu dziejów, by w chwale nadawać, a my z nim … Niemożliwe? Ludzie wierzą w jeszcze mniej prawdopodobne rzeczy, a odrobina wiary nikomu nie zawadzi, methinks.
Piotr Cholcha
Luzino, 22 lutego 2007 r.