Studencka Agencja Radiowa

Studencka Agencja Radiowa

65 lat

Piotr Krzyślak


Wspomnienie

Czasami, gdy w natłoku wartko płynących codziennych spraw zmęczenie zmusza nas do chwili oddechu, sięgamy pamięcią wstecz, a wtedy małe epizody, drobne przypadki z przeszłości wypływają jak bąbelki powietrza na powierzchnię łącząc się w jedną tematyczną całość. Mimowolnie unoszą się ku górze te przeżycia, które niosą w sobie elementy dobre, pozytywne.

Dla mnie takim wspomnieniem jest czas spędzony w Studenckiej Agencji Radiowej w Gdańsku.

Nie chcąc deformować faktów, zachować ich poprawną kolejności musimy sięgać pamięcią głęboko wstecz. A wszystko zaczęło się tak.

Zdałem maturę w 1966 roku w Liceum Ogólnokształcącym im. Bolesława Chrobrego w Gnieźnie. Nie wiem dlaczego, ale jako młody chłopak, który otrzymał świadectwo dojrzałości, wymyśliłem sobie że zostanę budowniczym okrętów. Jeździłem na wakacje nad morze i chyba urok wielkiej wody zaowocował takimi decyzjami. W latach 60-dziesiątych na Politechnice Gdańskiej znajdował się Wydział Budowy Okrętów. Złożyłem więc papiery, przystąpiłem do egzaminu i zacząłem z duszą na ramieniu oczekiwać efektów. W kilka tygodni później okazało się, że zostałem przyjęty.

Pierwszy rok studiów to próba zorganizowania sobie życia w nowym miejscu. W tych czasach w akademikach wcale nie było dużo wolnych miejsc. Nasz pierwszy rok liczył prawie 240 studentów, no i ta brać musiała gdzieś spać, uczyć się, czyli prowadzić normalne życie. Nie miałem szans uzyskać miejsce w akademiku więc, byłem zmuszony szukać pokoju i dzięki znajomym udało mi się razem z moim kolegą z roku zdobyć lokal przy ulicy Politechnicznej w Gdańsku-Wrzeszczu. Państwo u których mieszkałem mieli córkę i syna. Byli oni studentami Politechniki Gdańskiej – Ulka – Wydziału Elektroniki, a Michał – Budowy Maszyn.

Ula jako studentka trzeciego roku doskonale znała całe akademickie środowisko. Jej chłopak, Leszek Śleżanowski, studiował na piątym roku “napędy elektryczne”.

Wspólnie spędzaliśmy czas na zabawie, pogawędkach próbując umilić sobie wolne chwile. Często słuchaliśmy radia. Lata sześćdziesiąte to olbrzymi bum w tak zwanej muzyce niepoważnej. Telewizja w tym okresie była jeszcze w powijakach i radio stanowiło główny nośnik nowych wieści, muzyki, wszelkiej kulturalnej rozrywki. Młodzież godzinami potrafiła przesiadywać słuchając nadawanej w Polskim Radio Listy Przebojów, czy też Radia Luxemburg. Istniała w owym okresie powszechna atencja dla środka przekazu jakim było radio. W Polsce oficjalne rozgłośnie prezentowały muzykę rockową , ale na rynku płytowym zdobycie najnowszych nagrań światowej czołówki było zgoła niemożliwe. Istniała tylko muzyka poważna i jazz w ograniczonym zakresie. Wydaje się, że ówczesna władza komunistyczna nie bardzo wiedziała co począć z tym nowym trendem w muzyce. Nie chcąc się narażać pokoleniu, które stanowiło przyszłość narodu, trudno było wprowadzać jakiekolwiek zakazy, zresztą ich realizacja byłaby nierealna z technicznego punktu widzenia. Pozostała jedynie ograniczona kontrola nad propagacją. Jakoś nie bardzo te nowe rockowe wygibasy pasowały do powagi szturmówek i majestatu pochodu pierwszomajowego, było w nich zbyt dużo swobody i wolności. Może dla prominentów owego czasu tchnęło to schizmą?

Tak czy inaczej jedynie fale radiowe stanowiły okno na świat. Dziś w muzycznym sklepie można dostać prawie wszystko co dusza zapragnie. Wtedy było to marzeniem ściętej głowy. Ponieważ i ja byłem fanem rocka, więc niejednokrotnie kierowałem dyskusje w gronie przyjaciół na muzyczne tematy.

Pewnego popołudnia wpadł do naszego pokoju Leszek i powiedział: “Piotr chodź idziemy na piwo do Katolika”.

Katolik był to bar piwny we Wrzeszczu. Znajdował się on w piwnicy. Już z dala roznosił się pomruk rozmów wymieszany z zapachem piwa nalewanego z beczek do grubych szklanych kufli. Strome schody witały gości kłębami dymu. Czasami trzeba było trochę odwagi, aby zanurzyć się w to ludzkie kłębowisko. Można tam było stracić zarówno portfel jak i parę zębów, inaczej mówiąc była to pospolita “mordownia”. Zeszliśmy z Leszkiem w dół i zamówiliśmy dwa duże jasne. Rozpoczął rozmowę: – “Wiem, że ty interesujesz się muzyką. Ja pracuję w Studenckiej Agencji Radiowej. To taka organizacja gdzie studenci sami realizują program radiowy propagowany w akademikach poprzez sieć kablową. W ramach tej organizacji są różne redakcje. Jest między innymi redakcja muzyczna. Może chciałbyś tam popracować. Oczywiście jest to praca wyłącznie dla własnej przyjemności bez żadnego wynagrodzenia. Można jednak zobaczyć tam profesjonalny sprzęt radiowy, poznać wielu ciekawych ludzi, no i będziesz mógł muzyki nasłuchać się ile dusza zapragnie”.

Zgodziłem się bardzo chętnie. To była pociągająca propozycja dla młodego studenta. Pierwsza wizyta w SAR-ze rozpoczęła się od zwiedzania studia. Naszym przewodnikiem był szef redakcji muzycznej Piotr Nosal. Imponujące wrażenie robiły studyjne magnetofony, szafy głośnikowe, cały sprzęt. Taśmoteka zawierała najnowsze nagrania muzyki młodzieżowej, jazzu, muzyki klasycznej. Od razu zgłosiłem chęć pracy w redakcji. Jako młody adept sztuki radiowej zacząłem zapoznawać się z arkanami techniki profesjonalnego studia i obowiązkami redakcji. Muzycy, Ci którzy należeli do redakcji, przez całą resztę SARowskiego bractwa byli nazywani “oprawcami”. To wynikało z konieczności tworzenia oprawy muzycznej dla audycji innych redakcji.

Jednym z najciekawszych przeżyć z tego okresu był wyjazd na Festiwal “Jazz nad Odrą”. Razem z Tomkiem Błaszkiewiczem zostaliśmy wydelegowani na wyjazd jako reporterzy redakcji muzycznej SAR-u. Wiązało się to z moim pierwszym lotem. Stawiliśmy się na lotnisku do odprawy i po zakończeniu formalności wyszliśmy na płytę starego lotniska we Wrzeszczu. Dziś stoi tam osiedle Zaspa. Na pasie oczekiwał nas AN-24. Był to nieduży samolot pasażerski, taki latający autobus. Podchodząc bliżej zauważyłem na kadłubie rdzawe plamy. Nie stwarzało to zbyt sympatycznego wrażenia przed pierwszym lotem. Z pewną dozą dezaprobaty spoglądam na ten wehikuł, któremu za dziesięć minut będę musiał bezgranicznie zaufać. Po schodkach wchodzimy do środka, zajmujemy miejsca i czekamy na start. Stewardesa chodząc sprawdza czy jesteśmy przygotowani do lotu. Po chwili uruchomiono silniki i rozpoczęło się kołowanie. Jak to było?

Wiatr wieje od lądu, to też ustawiamy się plecami do morza i samolot zaczyna przygotowania do startu. Silniki coraz głośniej huczą, nabierają obrotów. Kabina zaczyna lekko drgać, ale to nic – my siedzimy spokojnie. Nagle samolot ruszył. Powoli nabiera prędkości. Huk silników potworny, cały korpus samolotu dygoce. Dziurawy betonowy pas startowy, pamiętający chyba czasy sprzed drugiej wojny światowej, potęguje wszystkie efekty. Nie wiem czy mój fotel jest dobrze przyśrubowany, bo kolebie się strasznie na wszystkie strony. Jedziemy coraz prędzej, już zaczynają głośno trzeszczeć nity w ścianach. Wszystko drga i dygoce. Rozglądam się po kabinie, patrzę na innych pasażerów, ale każdy z powaga na twarzy trzęsie się jakby przeżywał delirium. Coraz szybciej. Mamy już za sobą dwie trzecie pasa startowego i nic ciągle na ziemi. Przecież to cudo ruskiej techniki ma się wznosić ku górze, a nie tylko szaleńczo grzać przed siebie. Straszne myśli cisną mi się do głowy. O rany! Jak ta kupa złomu przywali w sieć kolejki podmiejskiej to dopiero wpadniemy w drgawki! Nagle wszystko łagodnieje, cichnie huk motoru i powoli wznosimy się w niebo.

Po godzinie lotu jesteśmy we Wrocławiu. Pędzimy załatwić szybko wszystkie formalności z hotelem, akredytacją i ruszamy jako reporterzy do pracy. Festiwal jest prezentacją najlepszych polskich grup jazzowych. Występują takie sławy jak Namysłowski, Nahorny, Jan Ptaszyn Wróblewski. Wspaniale prezentują się grupy jazzu tradycyjnego. Korzystając z przepustki prasowej mamy szansę zbliżyć się do gwiazd i zamienić kilka słów. Staramy się z Tomkiem polować na tych najbardziej znanych. Zapisane na taśmie magnetofonowej wywiady będą wspaniałym rarytasem w muzycznych refleksjach. Wśród gości festiwalowych jest wielu muzyków z zagranicy. Największe wrażenie robi na mnie występ Manfreda Shoffa. Po trzech dniach wypełnionych muzyką jesteśmy trochę zmęczeni. Dobiega końca festiwal.

Po powrocie felietony i dalsza praca redakcyjna. Mój szef Piotr Nosal miał świetnie opanowane gwizdanie. To też nasz powrót z festiwalu przywitał długim przeciągłym gwizdem, który roznosił się po całym akademiku. Muzycy pełnili codzienne dyżury wypełniając redakcyjne obowiązki. Okazji więc było dużo aby schodzić do “Schronika” – klubu studenckiego mieszczącego się w piwnicy akademika, w którym znajdował się SAR. Zazwyczaj głośny gwizd Piotra dawał znać, że trzeba odwiedzić klub. “Schronik” stawał się miejscem narad redakcji, opracowania planów działania. Wszyscy starali się zdobyć najnowsze nagrania muzyczne po to, aby jako pierwsi, nawet przed oficjalnym Polskim Radiem, zaprezentować nowości w programie. Dzięki tym zabiegom udało się stworzyć bogatą taśmotekę muzyczną.

Muzycy a SARze mieli specyficzną pozycję. Cykliczne audycje , dodatkowo obsługa muzyczna codziennego programu wymagały znacznej liczby redaktorów. Wśród stałych pozycji jedną z najważniejszych stanowiła ‘Taśmoteka Szefa”. Prezentowała najnowsze nagrania jakie udało się zdobyć, głównie z ówczesnej muzyki młodzieżowej, ale także jazzu i klasyki. Stałą pozycję stanowił “Koncert Życzeń” , gdzie studenci mogli wzajemnie sobie dedykować utwory muzyczne. “Piosenka Tygodnia” stanowiła motto przewodnie programu w danym tygodniu. Obok muzyki niepoważnej, która w owym okresie dominowała na antenach radiowych, zawsze w redakcji istniało silne dążenie do prezentacji poważniejszych utworów. Wiele z audycji programu było poświęcone jazzowi i muzyce klasycznej. Jednym z ich zadań było kształtowanie postaw i ocen w nawale nowości, które pojawiały się na rynku muzycznym. To też nie raz redaktorzy musieli sięgać do książek poświęconych muzykologii i czasopism fachowych, aby podnieść poziom odbioru muzyki, swój i słuchaczy . Dzisiaj na falach eteru wiele utworów prezentowanych jest na zasadzie jak leci. Dlatego próba uzasadnienia jest rzadko spotykana. Może takie uzasadnienie wymaga trochę wysiłku intelektualnego, znajomości historii muzyki i całego otoczenia w jakim powstawała? W tej mierze SAR stanowił na pewno bardzo dobry przykład. Kształtowanie poglądów estetycznych było wpisane w działalność akademickiej rozgłośni.

Czas płynął. Nadszedł dyplom, potem praca zawodowa. Wielu z SARowców znalazło pracę w radio i telewizji. Inni pozostali przy Politechnice. Część wybrała jeszcze inna drogę rozwoju. Zaciera się powoli obraz starych miłych wspomnień, biegnący czas rozluźnił bliskie kontakty między ludźmi. Odchodzą już w dal przyjaciele z okresu pracy w SAR-ze, tacy jak Andrzej Nowak, czy Wojciech Wójciak i przykrym jest fakt, że nie będzie można ich nigdy spotkać. Czas pędzi na oślep w zawrotnym tempie, jak ten AN-24, coraz szybciej. Tylko pozostaje pytanie, kiedy ten nasz prywatny samolocik oderwie się od ziemskiego padołu i poszybuje w niebo.

To też czasami, gdy w natłoku wartko płynących codziennych spraw zmęczenie zmusza nas do chwili oddechu, sięgamy pamięcią wstecz, a wtedy małe epizody, drobne przypadki z przeszłości, wypływają jak drobne bąbelki powietrza na powierzchnię łącząc się w jedną tematyczną całość. Mimowolnie unoszą się ku górze te przeżycia, które niosą w sobie elementy dobre, pozytywne.

Nie chcąc deformować faktów, i zachować ich poprawną kolejność musimy sięgać pamięcią głęboko wstecz.

 

Już późno, zapada zmrok. Trzeba kończyć. Jutro kolejny dzień, a z nim nowe codzienne problemy. A wspomnienia? “Złote myśli płyną jak czas” – zapisał poeta.

 

Piotr Krzyślak